#TuZaczynałem – Arkadiusz Klimek

Z Ulnowa na Camp Nou i Anfield Road. Tu zaczynał kolejny bohater naszego cyklu – Arkadiusz Klimek

Nigdy nie myślał o tym, że będzie zawodowym piłkarzem. Strzelał dla Jezioraka, Stomilu, Zagłębia Lubin. Miał już podpisany kontrakt z Legią Warszawa, ale wybrał ofertę greckiego Panionios, z którym zagrał z FC Barceloną w Pucharze UEFA. Był blisko wyjazdu z kadrą Engela na Mistrzostwa Świata, ale przeszkodziła mu kontuzja. Występując w drużynie mistrza Litwy zagrał w kwalifikacjach Ligi Mistrzów z ówczesnym obrońcą tytułu – FC Liverpool, wymieniając się koszulką ze Stevenem Gerrardem. Najlepiej wspomina jednak czasy… spędzone w Stomilu Olsztyn.

Przyznamy się szczerze, że nie spodziewaliśmy się aż tylu ciekawych historii! Tu jedna kawa nie wystarczy… Przed państwem piłkarskie życie Arkadiusza Klimka.


Gdzie i jak zaczęła się Twoja przygoda z piłką?

Urodziłem się w Iławie, a wychowałem w Ulnowie. Jest to miejscowość oddalona o 17 km od Iławy. W zasadzie to właśnie tam zaczęła się moja przygoda z futbolem. Grywałem na podwórku. Mieszkałem w blokach czterorodzinnych, a blok dalej mieszkał jeden z moich kolegów, z którym chodziłem do klasy i po skończonych lekcjach chodziliśmy grać. Po obydwu stronach bloku były ławeczki, które służyły nam jako bramki. Graliśmy jeden na jednego. Gdy byłem trochę starszy, kiedy uczęszczałem do pierwszej czy drugiej klasy szkoły podstawowej, chodziłem już na boisko. Klub z Ulnowa grał wówczas w A-klasie. Także graliśmy cały czas przy blokach, jednak niejednokrotnie zdarzało się, że trafiliśmy w szybę. Po takich zdarzeniach musiałem się nieraz chować. Przypominam sobie taką sytuację, że jedna z sąsiadek po takiej „akcji” postanowiła, że tym razem nie odpuści mi i szukała mnie, obchodząc pół wioski. Po jakimś czasie znalazła mnie u sąsiadów, schowanego pod stołem (śmiech). No niestety, takie były czasy, że grało się przed blokami. Graliśmy także na drodze, lecz gdy przejeżdżało jakieś auto, to musieliśmy zejść z szosy, a potem graliśmy dalej. Kiedy ukończyłem dziesiąty rok życia, to odbywały się takie mecze pomiędzy starymi, a nowymi blokami. Ja mieszkałem w tych starych blokach. Mieliśmy dosyć mocną ekipę.

Gdzie chodziłeś do szkoły?

Dojeżdżaliśmy do szkoły w Suszu, oddalonej o 4 km od Ulnowa. Po ukończeniu szkoły podstawowej dalszą edukację odbywałem w Iławie. Pamiętam, że gdy byłem w szóstej klasie „podstawówki”, trener w szkole brał do reprezentacji szkoły tylko uczniów z siódmej i ósmej klasy. Zawsze, gdy wcześniej skończyłem zajęcia, czekałem na autobus i widząc, że nauczyciel wychowania fizycznego przechodzi niedaleko, chciałem się pokazać, żeby mnie zauważył. Wtedy nikomu nie podawałem piłki, tylko sam chciałem przeprowadzać akcję, aby zwrócił on na mnie uwagę. No i za którymś razem powiedział do mnie: „Klimuś, wiesz co, przyjdź mi na ten trening, bo widzę, że cały czas próbujesz mi coś udowodnić i pokazać”. Trener zaufał mi, pozwolił przychodzić na treningi i od tego momentu zacząłem już grać w rozgrywkach międzyszkolnych z kolegami starszymi o rok lub dwa. Któregoś razu braliśmy udział w wojewódzkich rozgrywkach, z tym że chyba graliśmy z drużynami z województwa pomorskiego. Wygraliśmy ten turniej i pojechaliśmy na turniej makroregionalny do Gdyni, ale nie udało nam się wygrać tam chociażby jednego spotkania. W drużynie występowało pięciu czy sześciu chłopaków z Ulnowa i po skończonych rozgrywkach trener nie odwiózł nas do domu, także do naszej wioski musieliśmy wracać pieszo.

Kto był Twoim pierwszym trenerem?

Można powiedzieć, że był to właśnie nauczyciel W-F, czyli Jerzy Tur.

Z kim grałeś na samym początku?

Ten mój kumpel nazywa się Jacek Białek, to właśnie z nim spędzałem wtedy najwięcej czasu.

Czy on potem grał w jakimś zespole?

Nie, z moich kolegów to w zasadzie żaden nie zagrał nigdzie wyżej, może gdzieś na poziomie A-klasy.

Pamiętasz swoje pierwsze buty i pierwszą piłkę?

Pamiętam, że od brata mojej mamy dostałem korki, jednak nie pograłem w nich za dużo, bo były trochę za duże dla mnie. Pierwszą piłkę chyba także dostałem od niego. Była to klasyczna biedronka, która ważyła ze trzy tony. W Jezioraku dostałem takie buty marki Adidas. Był tylko rozmiar 44,5, ja miałem nieco mniejszą nogę, bodajże o rozmiarze 42. Zapytano mnie się, czy je chce, odpowiedziałem: „no chcę”. Napchałem do nich trochę waty i zacząłem w nich „śmigać”.

W jakie gry podwórkowe graliście?

Graliśmy w „króla” i rzuty karne, gdzie trzeba było trafić piłką w pośladki. Poza tym rozgrywaliśmy te mecze między blokami, najczęściej w weekendy. To była taka wojna, niczym jakieś derby. W tych meczach dawało się z siebie maksimum. Potem, gdy szło się do szkoły w poniedziałek, to wygrani nabijali się z przegranych. Większość tych meczy wygrywała moja ekipa, także najczęściej to ja mogłem chodzić z podniesioną głową.

Jak dalej przebiegały Twoje początki?

W pewnym wieku zacząłem chodzić na treningi seniorów Orła Ulnowo. Próbowałem z nimi kopać tą piłkę. Wiadomo, było ciężko, ale od czasu do czasu pozwalali mi grać. Mój brat był w drużynie Orła i niekiedy zabierał mnie właśnie na te treningi, więc pozwalali mi się „pętać” między nogami, ponieważ nie byłem wtedy zbyt wysoki. Trenerem wówczas był Marek Czachorowski, grający Leszek Dudkiewicz oraz ś.p. Krzysztof Malanowski. Poznał mnie tam i gdy ukończyłem szkołę podstawową, chodziłem do szkoły w Iławie. Któregoś razu mnie spotkał i zapytał, czy nie chciałbym spróbować swoich sił w Jezioraku. Ja oczywiście się zgodziłem i tak się znalazłem w klubie z Iławy. Pamiętam taką sytuację, że poszedłem do trenera na treningu. Mówię: „trenerze, wszystko fajnie, ale nie za bardzo mam w czym trenować”. Nie miałem jakichś dresów, o butach nie wspominając. Trener poprosił pana Izydora żeby dał mi jakieś dresy i korkotrampki. Otrzymałem ten sprzęt na drugim, bądź trzecim treningu. Gdy koledzy z zespołu zobaczyli mnie w tych rzeczach, strasznie mnie „wycinali”. Po kilku treningach myślałem, że się poddam i przestanę trenować. Do dziś, gdy spotkam się z nimi to do jednego z nich mówię: „kurde, ja ci tego do końca życia nie zapomnę, jak mnie wycinałeś”. On zaraz się śmieje i mówi: „rzeczywiście, ale tak byliśmy wszyscy wkurzeni, że ty z Ulnowa przyszedłeś, dostałeś sprzęt, a my musieliśmy trenować w starym sprzęcie”.

Od początku zakładałeś, że będziesz zawodowo grał w piłkę?

Nie, nigdy tak nie myślałem. Robiłem po prostu to, co sprawiało mi przyjemność. Nawet grając w Jezioraku w juniorach nie pomyślałbym, że będę z tego żył. Wydaje mi się, że dopiero w seniorach, gdy udawało mi się sporo grać i strzelać, to dopiero wtedy narodził się taki pomysł. III liga była prawie profesjonalna, ponieważ chyba nikt nie pracował dodatkowo, tylko wszyscy grali w piłkę.

Czy pamiętasz swój pierwszy trening?

Pierwsze treningi, na których byłem, prowadził właśnie trener Tur. Zdarzało się, że musiałem jeździć do Susza na trening rowerem, bo autobusy szkolne jeździły tylko do pewnej godziny, a treningi odbywały się w okolicach godziny siedemnastej. Jednakże to w Jezioraku Iława odbywały się takie poważniejsze treningi. Trenerem wtedy był Krzysztof Malanowski, który ściągnął mnie do Jezioraka. Widział jak gram z seniorami w Ulnowie i zapytał, czy nie chciałbym występować w juniorskiej drużynie Jezioraka.

Jak wyglądały wyjazdy na mecze z drużyną juniorów?

Powiem szczerze, że średnio pamiętam te wyjazdy, bo za długo nie grałem w juniorach. Grałem chyba rok w juniorze starszym, po czym zacząłem trenować z pierwszą drużyną. Pamiętam taki wyjazd: graliśmy ze Stomilem na głównej płycie, chyba przegraliśmy ten mecz. Ale jeden z kumpli siedział na tylnej części autobusu i… pokazał tyłek któremuś z kierowców jadących za naszym autobusem. Ten kierowca się tak zdenerwował, że wyprzedził nasz autobus, zajechał nam drogę, zatrzymał auto, wysiadł i była taka grubsza afera wtedy.

Od początku byłeś wystawiany w ataku?

Tak, tak. Zawsze próbowałem wykańczać akcje. Miałem to „coś”, wygrywałem sporo pojedynków jeden na jeden za „szczenięcych” lat, co potem potrafiłem wykorzystać. Dryblowałem w miarę przyzwoicie i strzelałem bramki.

Kto grał w pierwszym zespole, w czasie kiedy zacząłeś w nim grać?

Marek Witkowski, Paweł Pasik, Wojtek Tarnowski, Leszek Roszkiewicz, Andrzej Lewandowski, Piotr Matysiak, Sławek Przytuła, Remi Sobociński, Tomek Romanowski. To była ekipa walcząca o awans do II ligi. Cały czas byliśmy „w czubie” tabeli III ligi. Jednakże te kluby z siedzibą w okolicach Warszawy, jak np. Piaseczno, zazwyczaj awansowały, bo gdzieś tam prawdopodobnie się dogadywały. Pamiętam, że pojechaliśmy na mecz do Warszawy z rezerwami Legii. Mieliśmy chyba wtedy 3 punkty straty do zespołu z Piaseczna. To spotkanie mogło decydować o awansie. Wydawało nam się, że będziemy grać z drugim zespołem, ale okazało się, że grali m.in. Maciej Szczęsny i Fedoruk oraz jeszcze chyba dwóch innych graczy z pierwszego zespołu. Mecz rozgrywany był na płycie głównej na Łazienkowskiej. Prowadziliśmy 1:0 po moim golu, ale Fedoruk strzelił nam dwie bramki i ostatecznie tamto spotkanie przegraliśmy 1:2, przez co nie udało nam się awansować w tamtym sezonie. Przypomina mi się także mecz z Ursusem Warszawa, w którym zdobyłem 4 bramki. Mieli wtedy dosyć dobrą ekipę. Z Warmią Olsztyn zagrałem podobny mecz, pakując piłkę do siatki rywali cztery razy. Z Orlętami Reszel również toczyliśmy zacięte boje. Ale takie mecze były przyjemne, bo wychodząc na boisko wiedziało się, że trzeba dać z siebie wszystko, żeby to spotkanie po prostu wygrać. Także pamiętam sezon, gdzie w Pucharze Polski dotarliśmy do ćwierćfinału, odpadając z Lechem Poznań po wyjazdowej porażce 1:3. Po drodze do ¼ finału strzelałem bramkę w każdym meczu tych rozgrywek. Takie mecze z tak liczną publicznością na stadionie w Iławie chyba nigdy się nie powtórzą. Gdybyśmy grali z Lechem u siebie, to wynik mógłby być inny.

Gdy wchodziłem do zespołu seniorów w wieku bodajże 17 lat, mieliśmy jechać na mecz. Wszedłem do autokaru, położyłem torbę na jednym z siedzeń. Koledzy z drużyny powiedzieli, że to jest miejsce Matysiaka. Ja wiedziałem kto to jest, ale zapytałem: „kto to jest Matysiak?”. No i wtedy się zaczęło. Wyszedłem z autokaru, przyszedł Piotr Matysiak i chłopacy mówią do niego: „ty, Klimek tu położył torbę i się pyta, kto to jest Matysiak”. Ten dostał białej gorączki, wyszedł z autobusu i pyta: „gdzie jest Klimek?”. Zawołał mnie i powiedział: „ty nie wiesz, kim ja jestem”, ja na to: „no wiem, tylko tak palnąłem”, zaś on: „dawaj tu, pompki rób”. Musiałem przed autokarem zrobić chyba ze 100 pompek, reszta zespołu sobie siedziała i patrzyła na mnie. Śmiali się potem i dopytywali: „teraz już wiesz, kto to jest Matysiak?”. Pamiętam także „chrzest” w pierwszej drużynie. Mieszkaliśmy w hotelu „Wielka Żuława” i stamtąd jeździliśmy na treningi. Do „chrztu” było nas z pięciu czy sześciu. Na „dzień dobry” dostałem ze dwa razy korkotrampkiem, bo źle odpowiedziałem na jakieś pytania. Tak z tych nerwów wyłem i płakałem, dlatego że mnie trochę upokarzali, a nie z bólu. Jedni weszli, powiedzieli jakiś wierszyk, czy zaśpiewali i było wszystko w porządku. Ja natomiast nie chciałem z siebie robić „głupa” no i dostało mi się. Piotr Matysiak był wtedy kapitanem i kiedy się rozpłakałem, powiedział do mnie: „słuchaj, idź do pokoju, uspokój się i przyjdź jeszcze raz”. Ja trochę opanowałem nerwy i wróciłem do nich. Coś zaśpiewałem, czy powiedziałem im i odpuścili mi wtedy.

Ile sezonów spędziłeś w Jezioraku? Dużo kibiców przychodziło wtedy na mecze?

Tak naprawdę zagrałem tam dwa sezony. Na mecze przychodziło sporo osób.

Po sezonie 1994/1995 odszedłeś do Stomilu. Miałeś wtedy jakieś inne oferty?

Byłem z trenerem Czachorowskim na takim sparingu w ŁKS-ie Łódź. Było zainteresowanie i po rozegranym meczu kontrolnym Łodzianie chcieli mnie w swym zespole. W międzyczasie jednak był rozgrywany mecz pomiędzy gwiazdami z Warmii i Mazur przeciwko kadrze Warmii i Mazur. Ten mecz odbył się w Morągu. Grałem wtedy w drużynie kadry. Trenerem Stomilu był Ryszard Polak. Przyjechał zobaczyć to spotkanie, a ja wtedy strzeliłem chyba trzy bramki. W bramce rywali stał Jarosław Bako, a więc nie byle kto. Po tym meczu Rysiu uparł się, że chce mnie w swojej drużynie. W pierwotnej wersji było tak, że pan Wieczorek wykupił mnie jako swojego zawodnika. W Stomilu miał jeszcze sześciu innych swoich graczy, jednak doszło do konfliktu pomiędzy Stomilem a panem Wieczorkiem. Wieczorek dogadał się w taki sposób, że trafię do Stomilu, ale w zamian za tych sześciu piłkarzy, bo miał taką umowę, że musiał oddać klubowi jakiś procent przy odejściu tej grupy zawodników. Nie musiał on już nic Stomilowi płacić, a jego piłkarze mogli odejść za darmo. Tak trafiłem do Stomilu. Nie ukrywam, że wolałem przejść do zespołu z Olsztyna, a to dlatego, że mogłem być bliżej swojej rodziny. Z Łodzi byłoby zdecydowanie dalej, a tak mogłem często odwiedzać swoich krewnych.

Ile sezonów tam spędziłeś?

Dwa i pół. Pierwszy sezon niestety zakończyłem bez zdobytej bramki. Debiut miałem rewelacyjny, ale potem było już gorzej. Wydaje mi się, że ten przeskok z III do I ligi jednak swoje zrobił. Trochę inaczej wyglądały też treningi. Gdybym strzelił w tym pierwszym meczu bramkę, prawdopodobnie byłoby mi dużo łatwiej. Ten debiut był udany i też przeciwnicy dostrzegli, że nie można mnie pozostawiać „bez opieki”. W następnym sezonie było już lepiej. Zdobyłem siedem ligowych bramek. Pamiętam, że swoją pierwszą bramkę w I lidze zdobyłem w wyjazdowym spotkaniu z Rakowem Częstochowa. Uważam, że czas spędzony w Stomilu był dla mnie najlepszym okresem. Nie chodzi nawet o samo granie, ale o atmosferę, jaka panowała w drużynie. Z Sylwkiem Czereszewskim bardzo się przyjaźniliśmy, zresztą do tej pory utrzymujemy dobry kontakt. Trener Rysiu Polak, pomimo że mnie krytykował, był we mnie zakochany (śmiech). Pamiętam taką anegdotę, kiedy do Stomilu przyszedł Maciej Kasica. Znał się z Sylwkiem Czereszewskim. Był policjantem. Przyszedł do nas ze Szczytna i to właśnie tam poznał Sylwka, kiedy był on na wypożyczeniu w Gwardii. Kadra była wtedy dosyć „krucha”. Sylwek był w Stomilu już wiodącą postacią, a Kasica zaczął z nami trenować. Podczas jednego z treningów na głównej płycie boiska do pewnego ćwiczenia były potrzebne dwie piłki. Jedną z nich trzymał Sylwek, a drugą Kasica. No i Kasica znając Sylwka pomyślał, że będą kumplami. Powiedział: „Sylwek, daj jedną gałę”, a „Czereś” mówi: „masz!” i w tym momencie wykopał piłkę w trybuny.

Też przypomniałem sobie o takiej sytuacji w roli głównej ze ś.p. Andrzejem Biedrzyckim. Wszedłem któregoś razu do szatni i zauważyłem siedzącego tam „Biedrzę”. Wyglądał na strasznie smutnego, zamyślonego, więc spytałem go: „Biedrza, co się stało?”. On mówi: „jechałem tutaj swoim maluchem i miałem dachowanie”. Ja na to: „no to co ty tu w ogóle robisz”, a on odpowiedział: „no jak, przecież nie mogłem opuścić treningu!” (śmiech). Zapytałem go, czy nic mu się nie stało, ale stwierdził, że nie, tylko maluch rozwalony. Z „Biedrzą” miała miejsce także inna historia. Jeździliśmy do lasu miejskiego biegać. No i wiadomo, „Biedrza” zawsze musiał być pierwszy. Coś tam się mu stało, że nie biegł on pierwszy. Biegniemy, biegniemy, biegniemy, a on do nas mówi: „poczekajcie, poczekajcie”. Stanęliśmy, poczekaliśmy na niego. A „Biedrza” co zrobił? Wyprzedził nas i nie poczekał. Patrzył na trenera, czy widzi, kto pierwszy dobiegł. Szkoda, że już go z nami nie ma, bo to był człowiek – instytucja. Nawet już nie grając w piłkę potrzebowałem czegoś, to nigdy nie odmawiał pomocy, zawsze próbował załatwić problem. Nawet mieszkanie pomógł mi załatwić. Była też taka sytuacja na obozie sportowym w Hiszpanii związana z również nieżyjącym już Jackiem Płuciennikiem: jechaliśmy autokarem około 30 godzin na ten obóz. Weszliśmy na sztuczną murawę, panowała wtedy zima i „Płótno” chciał zagrać piłkę „przewrotką”. I zagrał, z tym że upadł tak nieszczęśliwie, że złamał rękę w łokciu. Tym sposobem przez dwa tygodnie siedział sobie w Hiszpanii i odpoczywał (śmiech).

Grałeś także w młodzieżowej reprezentacji Polski. Opowiedz nam o tym.

Jako gracz Stomilu zostałem powołany do kadry U-23 na mecze ze Szwecją i Anglią. Było to po meczu bodajże z Ruchem Chorzów, w którym zdobyłem dwie bramki. Spotkania te były rozgrywane w ramach Eliminacji do Młodzieżowych Mistrzostw Europy. Pojechałem z reprezentacją do Sztokholmu i tam rozegraliśmy jedno z tych spotkań. Następnie byłem powołany na mecz z reprezentacją Anglii, jednak przesiedziałem go na trybunach. W tej kadrze byli m.in. Marcin Mięciel, Bartosz Bosacki, bracia Żewłakow, Bartosz Karwan, Marcin Zając, Bartosz Tarachulski. To była dosyć mocna „paczka”. Na „młodzieżówkę” powoływany byłem trzykrotnie. Sprzęt z tamtego okresu mam do dziś (śmiech).

A seniorska kadra?

Do niej trafiłem już grając w Zagłębiu Lubin. Niestety nie zadebiutowałem nigdy w pierwszej reprezentacji. Byłem jedynie dwa tygodnie na zgrupowaniu w 2001 roku. Selekcjonerem był wówczas Jerzy Engel. Wówczas w kadrze grali tacy zawodnicy jak: Olisadebe, Kryszałowicz, Hajto, Kłos, Juskowiak, Matysek, Dudek, Bąk czy Koźmiński.

Istniała szansa na to, bym znalazł się w kadrze na Mistrzostwa Świata w Korei Południowej i Japonii, ale trzy dni po zgrupowaniu w meczu Pucharu Ligi, w ostatniej akcji próbowałem wybić piłkę jak najdalej przy prowadzeniu 2:1. Wybiłem ją, ale na piłkę nabiegał także Sebastian Gorząd z zespołu rywali. Zrobił mi się przeprost kolana i wykręciło mi się ono w drugą stronę, uszkadzając chrząstkę. Przez rok w ogóle nie pojawiłem się na boisku. Byłem już wtedy po rozmowie z trenerem Engelem. Na tamtym zgrupowaniu graliśmy mecze z Norwegią oraz Armenią. Całe pierwsze spotkanie przesiedziałem na trybunach, ponieważ to było moje takie pierwsze przetarcie i aklimatyzacja ze specyfiką kadry. Engel powiedział wtedy: „musisz swoje odczekać i czekać na swoją szansę”. Podczas meczu z Ormianami byłem już na ławce rezerwowych. Mogłem zadebiutować w tamtym spotkaniu, jednak selekcjoner postawił na Marcina Żewłakowa, który zresztą zdobył bramkę i mecz zakończył się wynikiem 4:0. Po meczu Jerzy Engel powiedział do mnie: „teraz byłeś na ławce, ale w następnym meczu w Bydgoszczy ze Szkocją będziesz grał na pewno, nie wiem, czy od początku, ale na pewno będziesz grał”. No ale ostatecznie w kadrze już nie zagrałem.

W oficjalnym meczu może nie zagrałeś ale w marcu 2001 zagrałeś w meczu sparingowym Reprezentacji Polski z niemieckim IV-ligowym VFB Oldenburg. Pamiętasz co się wtedy wydarzyło?

Rzeczywiście! było takie spotkanie… To było przed mecze z Norwegią. Na tym meczu miała miejsce dosyć zabawna sytuacja. Lekkie kontuzje mieli Olisadebe i Michał Żewłakow, trener Engel wystawił mnie w pierwszym składzie. Na boisku byli m.in. Hajto, Wałdoch, Krzynówek, Koźmiński, Iwan. Mecz był słaby, do przerwy nic nie strzeliliśmy i zszedłem po pierwszej połowie przy 0:0. Trener wymienił 7 zawodników. Na boisko wszedł Andrzej Juskowiak, ale kilka minut później musiał je opuścić ponieważ odnowiła mu się kontuzja łydki. Po zejściu “Jusko” kadra grała w osłabieniu ponieważ wszyscy byliśmy już pod prysznicem. W tym czasie jednak padła bramka, którą strzelił Jacek Zieliński. A ja? po kąpieli wróciłem na boisko. Pamiętam, że końcówkę meczu graliśmy już w kompletnych ciemnościach i właśnie wtedy straciliśmy bramkę na 1:1.

Wiosną 1998 roku byłeś już piłkarzem Zagłębia Lubin. Miałeś wtedy inne oferty?

Nie. Zainteresowanie moją osobą przez Lubinian zaczęło się po meczu między moim ówczesnym klubem Stomilem, a właśnie Zagłębiem, w którym zdobyłem jedną z najszybszych bramek. Szkoleniowcem „Miedziowych” był Andrzej Szarmach, a drużyny rezerw Janusz Kubot – ojciec Łukasza, popularnego tenisisty. I to właśnie ten drugi namówił Andrzeja Szarmacha na to, bym trafił do Lubina. Kiedy kluby dogadały już się w kwestii kwoty transferu, zaczęli rozmawiać ze mną. Ja przystałem na ich propozycję, ponieważ Zagłębie wydawało się bardziej stabilnym klubem. Nie będę ukrywał, że perspektywa wyższych zarobków również skłoniła mnie do podjęcia takiej decyzji. W Stomilu nigdy się „nie przelewało”, dlatego też zdecydowałem się tam pójść. Zresztą Zagłębie zapłaciło za mnie dosyć sporo, a na tym transferze zarobił także Jeziorak, któremu przysługiwała jakaś część sumy transferowej. Trafiłem tam ostatniego dnia zimowego okna transferowego.

W Zagłębiu dostałeś ksywkę „Autobus”. Może zdradzisz nam, skąd wziął się taki pseudonim?

Zagłębie miało odłożone pewną część pieniędzy, za które miało kupić nowy autokar klubowy. No ale prezes KGHM powiedział, że kupi autokar tak dodatkowo, a jak chcecie tego Klimka, to go kupcie. Później dostałem od chłopaków ksywę „Autobus”. Sam o tym z początku nie wiedziałem, dopiero potem opowiedziano mi całą historię.

Po transferze do Lubina w jednym z meczów Zagłębia ze Stomilem w Olsztynie zdobyłeś bramkę, po czym uniosłeś koszulkę Zagłębia, pod którą z kolei miałeś założoną… koszulkę Stomilu. Skąd wziął się taki pomysł?

Tak, rzeczywiście miała miejsce taka sytuacja. Chciałem wtedy też pokazać, że mam w sercu Stomil, bo dzięki Stomilowi miałem okazję się pokazać szerszej publiczności. Zawsze ten klub był mi bliski. Czy z trenerami, czy z działaczami zawsze żyłem dobrze.

Jak wyglądały treningi u Andrzeja Szarmacha?

Były ciężkie (śmiech). Był niezwykle wymagającym szkoleniowcem. Bardzo skupiał się na aspektach typowo fizycznych. Pamiętając jak grał głową, nie sposób było spodziewać się czegoś innego. Strzelał gole głową niemalże z każdej pozycji w polu karnym. Dobrze go wspominał, ponieważ stawiał na mnie, ale pracowaliśmy ze sobą krótko. Po nim trenerem Zagłębia został Mirosław Jabłoński. Przez trzy lata pracy dwukrotnie zakończyliśmy sezon na piątym miejscu, a więc można powiedzieć, że wykonał dobrą pracę.

Czy opowiesz nam jakąś anegdotę związaną z Zagłębiem?

Pamiętam, że w drużynie z Lubina grał Mariusz Lewandowski, późniejszy wielokrotny reprezentant kraju. Zanim przyszedłem do Zagłębia, opowiedziano mi o pewnym zdarzeniu. W szatni każdy z zawodników miał swoją szafkę, gdzie chowało się sprzęt. Pewnego razu bramkarz Mirosław Dreszer zdenerwował się na Mariusza, którego zamknięto w szafce! Zaczął uderzać w tę szafkę, nie mógł z niej wyjść. Dopiero po jakimś czasie któryś z trenerów go stamtąd wypuścił. Także „Lewy” łatwo na początku nie miał (śmiech). W którymś momencie zespół objął Adam Nawałka. Wziął ze sobą bodajże ośmiu graczy. Wśród nich byli m.in.: Marek i Bogdan Zając, Jarosław Krupski, Artur Andruszczak, Paweł Drumlak, Olgierd Moskalewicz. Podczas pierwszego treningu byliśmy poubierani w koszulki różnych kolorów. Trener Nawałka wszedł do szatni i powiedział, że tak na pewno nie wyjdziemy na trening. Każdy z nas musiał mieć koszulkę tego samego koloru. Któryś z chłopaków musiał pojechać do sklepu, by kupić bawełniane, jednakowe koszulki. Dopiero, gdy wszyscy mieli na sobie takie same koszulki, mogliśmy wyjść na trening. Nawałka miał taką manierę, że od początku przygotowań miał już ustaloną swoją wyjściową „jedenastkę”, także już z góry było wiadomo, kto będzie grał od początku. Dzielił drużynę na dwa zespoły i można powiedzieć, że od tego momentu całe zło w Zagłębiu miało swój początek, ponieważ w tym sezonie spadliśmy do drugiej ligi. W ogóle nie było rywalizacji. Było od razu ustalone kto gra i gdzie. Po podziale grupy zawodników zdarzało się, że nie zwracał uwagi na osoby z drugiego zespołu. Po prostu koncentrował się tylko na tej pierwszej grupce i to jej poświęcał uwagę. To było trochę słabe, dlatego byłem nieco zaskoczony wynikami reprezentacji za jego kadencji. Ja byłem niestety w tej grupie zawodników, która nie gra. Sezon pod wodzą Nawałki zainaugurowaliśmy wysokim zwycięstwem 5:0. Po tym meczu szkoleniowiec wszedł do szatni i powiedział: „Panowie. Jeżeli ktoś zadowoli się Mistrzostwem Polski, to niech wyjdzie z szatni”. Wszyscy byli w lekkim szoku i zastanawiali się, o co mu chodziło. W kolejnych 9 meczach zdobyliśmy zaledwie pięć punktów i podziękowano trenerowi za współpracę. Co prawda w gorszym okresie starał się polepszyć atmosferę, próbował nas integrować, jednak było już na to za późno. Spadliśmy z ligi mając silniejszy skład w poprzednich sezonach.

Jaki był największy sukces Zagłębia w czasach, kiedy byłeś ich zawodnikiem?

Byliśmy raz w finale Pucharu Ligi, a także dwukrotnie zagraliśmy w Pucharze Intertoto. W 2000 roku w pierwszej rundzie pokonaliśmy azerskie FK Masallı, zaś w drugiej ulegliśmy w dwumeczu chorwackiej ekipie Slaven Belupo. Wracając z Chorwacji w drodze powrotnej poszedłem spać do luku w autokarze, gdzie zazwyczaj śpią kierowcy. Chwile potem ktoś próbował mnie obudzić i krzyczy: „wstawaj!”. Ja mówię: „co się stało?”. Okazało się, że mieliśmy wypadek. Jakiś samochód wjechał w nasz autokar. Spałem po jednej stronie, zaś tamten kierowca uderzył nas w drugi bok. Także miałem sporo szczęścia.

Wyczytaliśmy gdzieś, że miałeś propozycję gry w Legii Warszawa. To prawda?

Tak, otrzymałem ją w 2003 roku, przed odejściem z Lubina do Panioniosu. Zagłębie wtedy spadło do drugiej ligi. Do dziś mam ten kontrakt podpisany tylko przez włodarzy Legii. Dodatkowo w międzyczasie otrzymałem propozycję z krakowskiej Wisły. Z Wisłą wynikła jednak nieco inna sprawa. Mieli oni pewne nieprzyjemne doświadczenie związane z transferem zawodnika po poważnej kontuzji, którym był Tomasz Dawidowski. Przez kilka lat zagrał on raptem kilkanaście spotkań. Za mój transfer do Krakowa odpowiedzialność na siebie musiał wziąć lekarz klubowy. Wiedzieli, że miałem uszkodzone więzadła. Musiał stwierdzić, że przez pięć lat dam radę grać w piłkę bez poważniejszych urazów. Jednak ten lekarz nie dał gwarancji, że będę zawsze w pełni zdrowy, przez co temat transferu upadł.

Byłem także na testach w Energie Cottbus. Ich trenerem był wtedy Eduard Geyer. Nie trafiłem tam ze względu na zbyt duże wymagania finansowe postawione przez Zagłębie, które chciało otrzymać za mnie dwa miliony marek. W Energie byli wtedy Witold Wawrzyczek a także Andrzej Kobylański. Pokazałem się z dobrej strony na tych testach, ale dla Energie kwota transferowa była zbyt duża. Wracając do momentu, gdy otrzymałem ofertę z Legii, to moim menadżerem był Jarosław Kołakowski, zaś dyrektorem sportowym Legii – Jerzy Engel. Już praktycznie wszystko było dogadane, ale pojawiła się oferta z Panioniosu Ateny. Grecy przedstawili mi korzystniejsze warunki finansowe, aniżeli Warszawianie, stąd moja decyzja o zagranicznym transferze. Przeszedłem wszystkie testy pomyślnie i zostałem piłkarzem klubu z Aten. Z perspektywy czasu trochę żałowałem takiego ruchu, jednak dzięki tej decyzji miałem okazję zagrać na słynnym Camp Nou przeciwko FC Barcelona. Trafiliśmy na Barcelonę w II rundzie w ramach rozgrywek Pucharu UEFA. W pierwszym dwumeczu wyeliminowaliśmy duński FC Nordsjælland.

video
play-sharp-fill
W drużynie „Barcy” grali: Phillip Cocu, Luis Enrique, Patrick Kluivert, Ronaldinho, Xavi, Saviola, Giovanni van Bronckhorst. W mojej drużynie grali Giuliano i Adam Majewski. Pierwsze spotkanie z Barceloną sędziował polski arbiter – Jacek Granat. Komu dał pierwszą żółtą kartkę? Oczywiście mi! Kartkę otrzymał także Adam Majewski. Po meczu spotkaliśmy się z nim i zapytaliśmy dlaczego jako pierwszy dostałem kartkę. Gdy zabrzmiał ostatni gwizdek sędziego, podszedłem do Philippa Cocu, bo chciałem wymienić się z nim koszulkami, jednak odmówił mi, gdyż on wymienia się z naszym kapitanem. Stwierdziłem: „OK, dobra”. Widziałem, że Puyol stoi, ale mówię: „nie, Puyol za słaby jest, nie chcę od niego koszulki”. Pamiętam, że Giuliano wymienił się koszulkami z Ronaldinho. Odpadliśmy z tych rozgrywek po porażkach 0:3 u siebie i 0:2 na wyjeździe. W rewanżu w 25. minucie Luis Enrique otrzymał czerwoną kartkę i od tego momentu grali w „10”. Ale zapewne jakby grali w „9” czy „8”, to i tak z nami by wygrali (śmiech). Nie rozegrałem wtedy całego meczu, ponieważ doznałem urazu mięśnia dwugłowego uda. Sam stadion sprawiał niesamowite wrażenie, pomimo iż na trybunach tego stutysięcznika pojawiło się około 25 tysięcy kibiców. Takie mecze to jednak pamiątka na całe życie. Po tym spotkaniu wymieniłem się koszulkami z Thiago Mottą.

Jak wyglądały kulisy tego transferu? Jak wyglądała podróż? Jak wyglądały pierwsze momenty, treningi, znajomości, aklimatyzacja?

Trochę miałem łatwiej, bo w Panioniosie był już Adam Majewski. Przeszedłem na początku testy medyczne i wydolnościowe. Spędziłem w klubie praktycznie cały dzień. Po pierwszym dniu stwierdzono, że u mnie ze zdrowiem wszystko jest w porządku. Podpisałem kontrakt. Z kolegami z zespołu chyba nawet nie spotkałem się w klubie, tylko pojechaliśmy na obóz w góry. Pamiętam, że treningi zaczynały się o 7:00. Trzeba było więc wstać o 6:30, zjeść jakieś ciastko, wypić herbatę i szło się na trening. Po zakończonym treningu był czas wolny do godziny 19:00. Wtedy dopiero zaczynał się drugi trening, ze względu na bardzo wysoką temperaturę, po prostu nie dało się grać. Sparingi rozgrywane były około godziny 20:00. Na początku ciężko było mi się dostosować do tamtejszych warunków, bo jednak zmiana klimatu i w sumie zmiana wszystkiego tak naprawdę nie była łatwa. Nie miałem zbytnio problemów z komunikacją, ponieważ oprócz Adasia, byli także Giuliano, który grał w Widzewie, było dwóch Czechów. Zresztą trenerem był Słowak. To sprawiło, że było mi łatwiej się zaaklimatyzować. Jednakże Grecy, jak to Grecy, kiedy zaczęły się problemy finansowe, robili problemy. Miałem podpisany kontrakt „rok + rok + rok”, gdzie obie strony po każdym roku mogły rozwiązać umowę no i po pierwszym roku tak naprawdę większość piłkarzy odeszła z klubu. Doszło nawet do tego, że prezes klubu groził nam. W rundzie wiosennej sezonu 2003/2004 któregoś razu wezwał mnie on na rozmowę i zaproponował mi obniżkę pensji. Ja się na to nie zgodziłem, bo nie po to tu przychodziłem, żeby zarabiać mniej. Miałem inne oferty, ale wybrałem ten klub i nie chciałem rezygnować z tej kasy. On z kolei powiedział do mnie: „no to jednak Niemcy dobrze robili z Polakami podczas II wojny światowej”. Osłupiałem. W ogóle oni robili dziwne akcje, dostawałem wezwania, do moich drzwi pukali komornicy. W pewnym momencie zdecydowałem, aby żona wróciła do Polski, a ja miałem zostać tam. Z jednej strony fajny okres, ale jednak mieliśmy też jakieś problemy. Sam pobyt w Grecji wspominam dość dobrze. W tym czasie urodziła mi się córka, a ponadto ten dwumecz z FC Barcelona, europejskie puchary, także same mecze w lidze greckiej z Olympiakosem Pireus, Panathinaikosem Ateny były fajnym przeżyciem. Po meczu z Panathinaikosem wymieniłem się koszulkami z legendą tego klubu, czyli Krzysztofem Warzychą, który rozgrywał wtedy swój ostatni sezon w karierze. W Grecji grał też Marcin Kuźba. Spotykaliśmy się też właśnie z jego rodziną. Olympiakos i Panathinaikos to były kluby z nieco innej półki, ze względu na to, że miały fajne zaplecze sportowe. My natomiast niekiedy nie mieliśmy gdzie trenować, także zdarzało się, że jeździliśmy nawet na jakieś boisko szkolne.

Miałeś także propozycję z Holandii.

Tak, z Heerenveen za czasów gry w Zagłębiu. Wiąże się z tym też pewna historia. Wykupiłem wycieczkę do Holandii w grudniu, ponieważ miałem zjawić się tam na testach. Powiedziałem, że mam kupione bilety, chcę nieco odpocząć i spróbować tam swoich sił. W holenderskim klubie chcieli, abym zjawił się tam od razu. Menadżer Kamiński zadzwonił do tego klubu mówiąc, że przyjadę na początku stycznia. Drugiego stycznia pojechałem do Lubina. Mieliśmy kilka dni później jechać do Holandii, ale ok. godziny 20:00 dostałem telefon, że Heerenveen sprowadziło jakiegoś Szweda, co oznaczało, że już mnie nie chcą i zostałem wtedy w Zagłębiu.

Co było po przygodzie w Grecji?

Trafiłem do płockiej Wisły. Miałem także propozycję z Cracovii, z którą niemalże wszystko było ustalone. W Wiśle szkoleniowcem był Mirosław Jabłoński, którego znałem z poprzednich lat. Z samego Płocka także miałem bliżej do rodzinnego domu, dlatego wybrałem Wisłę Płock. Jednak to była moja największa porażka. Na samym początku było w miarę fajnie, bo w rundzie jesiennej grałem regularnie. Potem podczas okresu przygotowawczego do rundy wiosennej wszystko super wyglądało. Graliśmy trójką z przodu: ja z lewej strony, Vahan Gevorgyan z prawej i Irek Jeleń w środku. Jednak przed pierwszym meczem rozchorowałem się. Ale tak mocno się rozchorowałem, jak nigdy w życiu. Przez dwa tygodnie brałem antybiotyk. Po pierwszym meczu do składu wskoczył Adrian Mierzejewski i dobrze w nim zagrał. Ja natomiast zagrałem w meczu Pucharu Polski, ale po tej chorobie zagrałem słabiej. W kolejnej serii spotkań ligowych „Mierzej” rozegrał przyzwoite zawody i jakieś dwa tygodnie później zostałem zesłany do rezerw. Było trzech czy czterech takich zawodników, których za karę przesunięto do drugiej drużyny. Praktycznie całą rundę wiosenną spędziłem w drużynie rezerw, która grała w IV lidze.

Po Płocku przyszedł czas na litewskie FBK Kaunas. Jak wiadomo, sportem nr 1 na Litwie jest koszykówka. Na testy do Kowna pojechało wraz ze mną jeszcze trzech innych piłkarzy: Olo Moskalewicz, Marcin Janus oraz Piotr Duda. Tylko ja zostałem po tych testach w klubie, a reszcie podziękowano. Tam w pierwszych dziesięciu meczach zdobyłem osiem goli, niestety potem przytrafiła mi się kontuzja, przez co na jakiś czas byłem niezdolny do gry. W drugim sezonie strzeliłem także osiem bramek, jednak potrzebowałem do tego trzydziestu spotkań. Okres gry na Litwie był dobry, bo zdobyliśmy Puchar Litwy i Mistrzostwo Litwy.

Pod względem sportowym to był dla mnie fajny czas, bo jednak ta liga nie była za mocna, a tam sobie spokojnie radziłem. FBK zdobyło sezon przed moim przyjściem Mistrzostwo Litwy, więc na „dzień dobry” pojechaliśmy na mecz I rundy eliminacji do Champions League z klubem z Wysp Owczych – HB Tórshavn, w którym strzeliłem bramkę, a spotkanie wygraliśmy 4:2. W rewanżu nie strzeliłem gola, ale wygraliśmy gładko 4:0. W drugiej rundzie trafiliśmy na… Liverpool FC, który sezon wcześniej został triumfatorem Ligi Mistrzów. Klub z Liverpoolu brał udział w eliminacjach ze względu na zajętą niską pozycję w tabeli na koniec poprzedniego sezonu Premier League, jednakże jako triumfator rozgrywek Ligi Mistrzów UEFA zezwoliła na ich występ także w tej edycji, jednakże Anglicy musieli przejść wszystkie rundy eliminacji, aby zagrać w tych rozgrywkach.

Los tak chciał, że to my na nich trafiliśmy w II rundzie. W pierwszym spotkaniu nawet prowadziliśmy 1:0, jednak ostatecznie ulegliśmy faworytowi 1:3. Gdy spotkanie się zakończyło, spotkałem Jurka Dudka, z którym znałem się ze zgrupowania kadry. Również z nim wymieniłem się koszulkami. Na Anfield Road w rewanżu przegraliśmy 0:2. Kiedy wyszliśmy na murawę i zobaczyliśmy jak zadbana jest trawa. Takiej trawy w życiu nie widziałem. Zupełnie jakby w innym świecie. Przed meczem nie chciało się wręcz schodzić z tego boiska. Długo w tym spotkaniu utrzymywał się wynik remisowy, jednak w 77. minucie Steven Gerrard zdobył swoją bramkę.

Cały stadion po tym golu skandował nazwisko strzelca. Takich chwil się nie zapomina. Gdy kibice zaśpiewali słynny hymn, to aż mnie ciarki przeszły. Obiekt był wypełniony po brzegi. Kibiców nie interesowało, że przyjechało jakieś FBK Kaunas, tylko interesowało ich wspieranie swojej ukochanej drużyny. Także ze Stevenem Gerrardem doszło do wymiany koszulek, ponieważ zauważył on, że rozmawiałem z Jurkiem i się z nim znam. Fantastyczne przeżycie. Takie nazwiska jak: Gerrard, Cissé, Reina, Riise, Carragher, Hyypiä, Xabi Alonso naprawdę robią wrażenie.

Następnie było wypożyczenie do szkockiego Heart of Midlothian FC.

Tak. Właścicielem FBK Kaunas i Hearts była jedna osoba. Trafiłem tam w styczniu 2007 roku. Chcieli, żebym spróbował tam swoich sił. W styczniu tam pojechałem, przygotowywałem się przez miesiąc do gry w Szkocji. Całkowicie inny świat, jeżeli chodzi o treningi. Piłka tak chodziła, że masakra. Nie było tam czegoś takiego, jak ma to miejsce w Polsce, czy na Litwie, że chodzi trener, opowiada kilka minut o ćwiczeniu, które masz wykonać. Trening trwał 70 minut, ale jego intensywność była ogromna. Gdy wróciłem z treningu, to zazwyczaj od razu kładłem się spać. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Pierwszy miesiąc to była masakra. W Szkocji rozegrałem zaledwie dwa spotkania. W pierwszym z nich zagrałem przez 81 minut, zaś w drugim wszedłem na ostatni kwadrans. Potem jednak miałem problemy z pachwiną. W Szkocji jest bardzo deszczowo. Tam trenowaliśmy raz na sztucznej nawierzchni, raz na naturalnej, przez co łatwiej jest doznać urazu. Pamiętam taką sytuację, gdzie mieliśmy jechać z drugą drużyną na mecz w tygodni, lecz ostatecznie nie pojechaliśmy na niego ze względu na silne opady deszczu, które uniemożliwiły przeprowadzenie zawodów. Zeszliśmy więc na halę na sztuczną nawierzchnię. W którymś momencie dostałem piłkę i chciałem się z nią zabrać i urwałem sobie 50% pachwiny. Co prawda nie musiałem mieć przeprowadzanej operacji, jednak cały sezon miałem „z głowy” i wróciłem jesienią do Kowna. Na Litwie nie rozegrałem już żadnego spotkania. To był taki okres, w którym FBK postanowiło postawić na młodszych graczy. Ja miałem wtedy 32 lata. Trenowałem dalej normalnie, kasę dalej mi płacili, ale po sezonie rozstaliśmy się.

 

Przyszedł czas na Łotwę.

Moim kolejnym klubem był Metalurgs Liepāja. Też fajnie tam było do pewnego momentu. Metalurgs był takim klubem, który musiał wygrywać wszystkie mecze. Oprócz ligi łotewskiej i Pucharu Łotwy grali także w Baltic Liga. Największymi rywalami była Skonto Ryga oraz FK Ventspils. My odpadliśmy z Pucharu Łotwy, z Baltic Ligi i zajmowaliśmy bodajże czwarte miejsce w ligowej tabeli. Po pół roku wszyscy piłkarze, którzy przyszli do klubu zimą, musieli sobie szukać nowych pracodawców. Byłem w takiej sytuacji, gdzie mogłem podpisać kontrakt na dwa lata, ale przedtem musiałbym pojechać na obóz na Cypr i dopiero po powrocie mógłbym podpisać umowę. Ja na takie rozwiązanie się nie zgodziłem i postawiłem ultimatum: albo podpisujemy kontrakt od razu, albo wracam do Polski. Oni zaś zaproponowali mi kontrakt, w którym co pół roku każda ze stron ma możliwość rozwiązania umowy. Przyjąłem takie warunki. Jednak po rundzie rozwiązali z nami kontrakty, ponieważ wyników nie było, a pieniądze musieli płacić. Następnie był powrót do Jezioraka. Zagrałem tam rundę, potem miałem przerwę spowodowaną kontuzją. Na chwilę „zawitałem” do Wikielca. Tu też taka mała ciekawostka. W jednym ze spotkań czerwone kartki otrzymało czterech zawodników, w związku z czym GKS miał ogromne problemy kadrowe. Nie miał kto tam grać. Ówczesny trener drużyny z Wikielca – Marek Witkowski poprosił mnie o pomoc. Powiedział: „Kurczę, pomóż nam, zagraj chociaż jeden mecz, bo nie ma u nas komu grać”. Nie trenowałem nigdzie wtedy, grywałem raz w tygodniu z kolegami dla przyjemności, więc trochę obawiałem się o swoją formę, ale zgodziłem się. GKS był w tamtym czasie klubem grającym w IV lidze. W pierwszym meczu w barwach Wikielca strzeliłem jednego gola i zaliczyłem dwie asysty. Potem zagrałem chyba jeszcze jeden mecz i to było wszystko. Trener Witkowski później opowiadał, że zszedłem z ciągniczka kosząc trawę, żeby pomóc kolegom, a jeszcze w dodatku udało mi się zdobyć bramkę (śmiech).

Czym teraz zajmuje się Arkadiusz Klimek?

Mam swoją działalność, a dodatkowo jestem trenerem rocznika 2006/2007 w GKS-ie. Co prawda działam w tym sporcie, ale na pewno nie tak, jakbym chciał. Wolałbym pracować z seniorami, ale wiadomo, jakie zespoły mamy w okolicy. Nie chciałbym trenować zespołów występujących w niższej lidze niż okręgowa. W IV lidze to jeszcze w sumie mógłbym popracować, ale obecnie są to drużyny z Iławy, Wikielca i Susza, które mają jednak już obsadzone stanowiska. Na razie pracuję z młodzieżą w Wikielcu, a czy będę jeszcze w przyszłości trenował seniorów, to czas pokaże.

Co pozwoliło Tobie zrobić taką karierę?

Uważam, że na początku mojej kariery moim celem nie było zawodowe granie w piłkę. Robiłem to z pasji do tego sportu. Pieniądze nie były dla mnie najważniejsze, ważniejsze było to, że mogłem realizować się w tym, co kochałem. Na początku w Jezioraku, to praktycznie człowiek grał bez żadnych pieniędzy. Liczyło się to, że mogłem grać w III lidze. Także charakter był ważny, ponieważ jak wcześniej wspomniałem o sytuacji w juniorach w Jezioraku, gdzie nie było łatwo, bo trzeba było pokazać swój charakter, by móc zostać w drużynie. No i praca. Wiele osób mi zarzucało, że jestem trochę leniwy, to mógłbym pewnie nieco więcej osiągnąć, ale chyba nie ma sensu teraz nad tym się dłużej zastanawiać, co by było, gdyby… Żałuję bardzo, że zdrowie mi nie pozwoliło, by zobaczyć, do którego momentu mógłbym dojść, bo kiedy odnosiłem kontuzje, to przerwa nie trwała tydzień lub dwa, tylko np. pół roku, ponieważ miałem dwukrotnie uszkodzone wiązadła, w Jezioraku miałem zerwane ścięgno Achillesa, ale przede wszystkim ta chrząstka, która wyeliminowała mnie z gry w takim decydującym momencie mojej przygody z piłką na rok. W wieku 26-27 lat piłkarz osiąga swoje maksymalne możliwości, a mi wrócić do takiej dyspozycji, jakiej bym chciał, było już trudno. Istniała możliwość wyjazdu na Mistrzostwa Świata. Nie wiem, czy bym pojechał, ale przynajmniej miałem jakąkolwiek nadzieję. Ta kontuzja niestety wyeliminowała mnie tak naprawdę z kadry do końca kariery. Prócz pracy ważne jest dążenie do celu. Mimo, że pochodziłem z małej miejscowości, to uważałem to za pewien atut, bo nic w życiu nie miałem podane na tacy, sam, swoją pracą, dążeniem do celu musiałem sobie wywalczyć i dzięki temu grałem, tam, gdzie grałem, czyli np. mogłem zagrać na Camp Nou czy Anfield Road.

Najlepszy piłkarsko zawodnik, z którym występowałeś w jednym zespole to:

W Szkocji grałem z Mistrzem Europy – Takisem Fyssasem, także z obrońców, to byłby to on, natomiast z bardziej ofensywnych zawodników wyróżniłbym Jurka Podbrożnego. Powiem szczerze, że to, co ten gościu robił z piłką, ta jego „zastawka”, dogranie piłki „na nos”, rzuty wolne, rzuty karne to było „coś”. Gdybym miał wskazać zawodnika, z którym najlepiej mi się grało i miał największe możliwości to byłby to właśnie on.

Najlepszy zawodnik, z którym przyszło Tobie rywalizować to:

Chyba byłby to Sami Hyypiä. Kiedy raz się z nim zderzyłem, to nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Tak, jakbym odbił się od ściany. Pokazał mi, jaka jest różnica między nami. Gdzieś tam wydawało mi się, że jestem dobrze zbudowany, że potrafię z nim wygrać jakikolwiek pojedynek lecz najzwyczajniej w świecie nie byłem w stanie tego zrobić. Myślę, że naprawdę nieźle grałem głową, w jakichś „przebitkach” itd., ale jednak Fin pokazał, że bardzo dużo mi brakowało i że pojedynków z tej klasy zawodnikami nie byłem w stanie wygrywać.

Masz jakieś niespełnione piłkarskie marzenie?

Mecz w pierwszej reprezentacji Polski. Było bardzo blisko tego debiutu, a niestety nigdy do niego nie doszło. To było takim moim marzeniem, ale nie udało się go zrealizować.

Masz jakieś rady dla młodych graczy z naszego województwa?

Niech robią to, co kochają. Nie powinni patrzeć przez pryzmat pieniędzy na piłkę. Najważniejsza jest pasja, ponieważ pieniądze same przyjdą, jeśli zawodnik będzie grał na dobrym poziomie i robił to z pasji, a nie dla pieniędzy. Martwi to, że rodzice czy dzieci jako główny cel nie stawiają po prostu grę w piłkę dla przyjemności i pokazywanie swoich umiejętności na boisku, lecz ich celem są ewentualne wysokie zarobki.

video
play-sharp-fill

Rozmawiali: Mariusz Bojarowski i Emil Wojda.
Fotografie: Archiwum prywatne Arkadiusza Klimka.