Z Elbląskiego Zatorza po mistrzostwo Polski z Polonią Warszawa, występy w Pucharze UEFA i grę w Panathinaikosie Ateny.
Potrafi uwarzyć piwo ponieważ skończył gastronomik o specjalności browarnictwo, w Sokole Tychy dzielił pokój z Jurkiem Dudkiem i grał w Kadrze Olimpijskiej Pawła Janasa. Opowiada o patencie na Widzew, o wizycie Jose Mourinho przed meczem z F.C. Porto, o kulisach transferu do wielkiego Panathinaikosu Ateny, o życiu w Grecji i spotkaniu z Henrym i Bergkampem na Highbury. Z ulubieńcem “Bobo” Kaczmarka umówiliśmy się na Warszawskim Ursynowie, gdzie wspólnie z Marcinem Mięcielem prowadzi szkółkę piłkarską STF Champion. Do ekipy #TuZaczynałem, dołącza Maciej Bykowski, który właśnie dziś obchodzi swoje urodziny! Wszystkiego najlepszego “Byczku”!
Opowiedz nam o swoich początkach z piłką.
Urodziłem się w Elblągu, a mieszkałem na osiedlu Zatorze. Jest to dosyć specyficzna dzielnica. W piłkę zaczynało się grać nie w klubach tylko grało się na podwórku z kolegami. Ja miałem o tyle dobrze, że niedaleko znajdowało się boisko przy ulicy Skrzydlatej, bo ulica Lotnicza, przy której mieszkałem graniczyła praktycznie ze Skrzydlatą. To właśnie tam najczęściej chodziliśmy grać. Zbierała się grupa chłopaków będąca niekoniecznie w tym samym wieku. Ci troszkę grubsi często stawali na bramkę, zaś ci, którzy mieli troszkę większe umiejętności byli brani pod „parasol” tych starszych, ponieważ gdy widzieli, że któryś trochę lepiej gra, to brali go do gry. Graliśmy podwórko kontra podwórko. Przypomina mi się, że u nas na Skrzydlatej odbywały się mecze. Nieopodal tego boiska znajdowały się takie baraki i jedną drużynę tworzyli chłopaki z baraków, zaś drugą zatorzanie. Oczywiście nie było sędziów, a obie drużyny nie dały sobie w kaszę dmuchać. Najmłodsi, którzy znajdowali się na boisku najczęściej uciekali stamtąd. Byłem właśnie w tej grupie najmłodszych. Na Skrzydlatej była taka górka, to zawsze szło się na tę górkę popatrzeć, jak ci starsi się przepychają. Kiedy dochodziło się do pewnego wieku, w którym na podwórku pojawiali się chłopcy młodsi ode mnie to także grałem i się przepychałem, bo po prostu nie było reguł.
Czy któryś z Twoich kolegów zrobił piłkarską karierę?
Nie. Żaden z nich. Porozchodzili się w różne strony, niestety nie zawsze w te dobre.
Pamiętasz swoją pierwszą piłkę, swoje pierwsze buty?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że pamiętam. To są tak odległe czasy, że nie pamiętam tego. Natomiast na pewno dostałem je od ojca, bo to on był takim „prekursorem” tego pomysłu, bym grał w piłkę.
Twój tata też grał?
Tak grał, tyle że w niższych ligach. Zaczynał od Polonii Bydgoszcz, ponieważ stamtąd pochodzi. Potem grał w jednym z A-Klasowych klubów spod Elbląga, czyli w Agacie Jegłownik. Pamiętam, że zabierał mnie na mecze ligowe, na które jeździliśmy motorem.
Jak trafiłeś na treningi Olimpii Elbląg?
Z tego co pamiętam, to na jakimś turnieju międzyszkolnym wypatrzył mnie trener Wesołowski. To on był moim pierwszym trenerem. Namówił mnie na przyjście na trening, bo tak kiedyś się robiło. Od tego momentu można powiedzieć, że rozpoczęła się moja przygoda piłkarska.
Miałeś jakieś koszulki piłkarskie w tamtych czasach?
Nie, nie. To były nieco inne czasy. Nie było takiej dostępności do tego typu rzeczy, jaka jest teraz. Podobnie było z telewizją. Czekało się na program „Sportowa niedziela” i tam pokazywano skróty z meczów ligowych. Niestety jakość nagrań była niska, często brakowało powtórek. Dopiero później zaczęto pokazywać więcej spotkań. Jedyne koszulki piłkarskie, jakie posiadałem za młodu to te Olimpii. To w niej grali moi idole z tamtych czasów. Było się blisko nich, podawało się im piłki. Klub występował wtedy na drugim poziomie rozgrywkowym. Grał wtedy Adam Boros, Jacek Spychalski, Misza Czesnakow – to byli moi idole.
Jak wyglądały pierwsze treningi w elbląskim klubie? Jak wyglądały mecze?
Ja miałem o tyle dobrze, że treningi odbywały się przy Skrzydlatej, więc na trening miałem rzut beretem. Szedłem tam już praktycznie przebrany i trenowałem. Jak wyglądały mecze? Trener zabierał grupę dzieci, był podstawiony autokar, który opłacał klub. Jeździło się po różnych wioskach, a tam takich większych klubów z regionu się zazwyczaj nie lubiło, także jeśli jechało się przykładowo do Łęcza czy innych mniejszych miejscowości, to tamtejsi gracze byli podwójnie zmotywowani i wracało się pokopanym z tych spotkań. Teraz, gdy widzę, jak dziecko zostanie kopnięte to od razu płacze, na murawę wbiega rodzic, więc z perspektywy czasu widzę, że to była dobra szkoła życia.
Od zawsze byłeś wystawiany w ataku?
Nie, zaczynałem grać jako środkowy pomocnik. Później systematycznie z racji tego, że we wcześniejszych latach zdobywałem sporo bramek, to zaczęto przesuwać mnie „wyżej”. Podczas kariery różnie to bywało. Często grałem w ataku, ale przykładowo na Krecie grałem na pozycji lewego pomocnika, ponieważ graliśmy tam nieco innym schematem.
Czy zapadł w Twojej pamięci jakiś konkretny mecz lub bramka z czasów juniorskich?
Nie. Jedyny mecz, który kojarzę, to taki, kiedy miałem 16 lat i grałem już w seniorskiej drużynie w III lidze. To była mocna III liga, bo była to grupa pomorska, gdzie występowała m.in. Elana Toruń. W jednym ze spotkań strzeliłem 6 bramek. Naszym rywalem był wtedy Stal Jezierzyce. Akurat na ten mecz zakończony wynikiem 10:0 przyjechał „Bobo” Kaczmarek i od tego czasu zaczął mnie obserwować. Jeździło się też na mecze lig makroregionalnych. Wówczas był nieco inny podział regionalny. Były wyjazdy m.in. do Bydgoszczy czy Słupska. Tyle tego wszystkiego człowiek przeżył, że nie w sposób jest zapamiętać wszystkich szczegółów. Była jeszcze taka sytuacja, że otrzymaliśmy zaproszenie na turniej w kategorii trzynasto- lub czternastolatków, który odbywał się we Francji. Miały brać w nim udział takie zespoły jak Paris Saint Germain czy Notthingham Forest. W tym samym czasie mój młodszy brat przyjmował sakrament pierwszej komunii świętej. Wspólnie z ojcem, który był wówczas kierownikiem drużyny zastanawialiśmy się, czy pojedziemy. Ale stwierdziliśmy, że taka okazja na wyjazd może już się nigdy nie trafić, a komunię obejrzymy sobie na VHS. Pojechaliśmy więc do Francji. Drużyna PSG wyszła na mecz w pięknych strojach. My patrzyliśmy z zazdrością na ich stroje, a oni zaś dziwnie patrzyli na nasze… stomilowskie gumowe korki (śmiech).
Jak w Twoim przypadku wyglądało to przejście z piłki juniorskiej do seniorskiej?
Do pierwszego zespołu oprócz mnie w jednym czasie przeszło jeszcze paru innych chłopaków. Klub wówczas borykał się ze sporymi problemami finansowymi. Było tak, że przyszedł czas na jeden z meczów i część piłkarzy pierwszej drużyny stwierdziło, że nie wyjdzie na mecz. Trener wiedział już o tym nieco wcześniej i my młodzi zostaliśmy zgłoszeni do pierwszego zespołu. Kiedyś takie czynności przebiegały krócej niż obecnie. Dzięki tej grupie zawodników, która nie chciała wystąpić w meczu, mogliśmy zadebiutować w III lidze. Wyszło to na tyle dobrze, że ten mecz chyba wygraliśmy i tak już zostałem w tej drużynie.
Jak wyglądało łączenie piłki nożnej z nauką? Czy w pewnym momencie stwierdziłeś, że chcesz zostać zawodowym piłkarzem i ta nauka musi zejść na drugi plan, czy ciągle zastanawiałeś się nad swoją przyszłością?
Jeśli chodzi o szkołę podstawową, to człowiek nie był na tyle świadomy pewnych rzeczy, więc tę naukę trzeba było łączyć z piłką. Nie byłem najlepszym uczniem, ale mama zawsze wbijała mi do głowy, że muszę zdać egzamin maturalny, że powinienem skończyć szkołę, żeby mieć zawód, dlatego skończyłem technikum gastronomiczne o specjalności browarnictwo. To była wtedy jedyna klasa, którą otworzył dyrektor firmy piwowarskiej „EB”. Dostałem się do tej klasy. Mieliśmy praktyki na słodowni czy butelkowni. Jakbym sobie przypomniał cały proces warzenia piwa, to być może udałoby mi się takie piwo uwarzyć (śmiech).
Czy zachowały się jakieś przyjaźnie z tamtych czasów?
Trudno mówić o przyjaźniach, kiedy człowiek wyjeżdża. Rzadko bywam w Elblągu, a przyjaźnie trzeba pielęgnować. Nie sam telefon, ale także jakieś spotkanie od czasu do czasu też powinno mieć miejsce. Kontakt mam jedynie z takim zawodnikiem, który grał także w Elblągu, czyli z Sebastianem Cierlickim pochodzącym z Dzierzgonia. Od czasu do czasu dzwonimy do siebie i rozmawiamy przez telefon. Przyjaźnię się też z Jackiem Górskim. Grał w Pomowcu Gronowo Elbląskie, ale obecnie mieszka w Anglii.
Jak trafiłeś z Elbląga do klubu pierwszoligowego, czyli Sokoła Tychy?
W regionie był pewien trener, który jeździł po niższych ligach i wyszukiwał tam dobrych zawodników. Miał taką pasję. Szczycił się tym, że wynalazł wielu dobrych graczy jak np. Czereszewskiego czy Sokołowskiego. Tym trenerem był „Bobo” Kaczmarek, który prowadził wtedy Sokoła Tychy. Przyjechał on na nasz mecz. Pamiętam, jak zadzwonił na domowy numer. Moja mama odebrała ten telefon i mówi: „Tak, słucham. Kto?”. Rozmawia chwilę i powiedziała: „Jak? Sokół Tychy?”. Moja mama nie była do końca świadoma, z kim rozmawiała. Zapytała jeszcze: „Z kim rozmawiam? Bobo Kaczmarek?”. Akurat byłem w domu i wszystko słyszałem i pokazuje mamie, że super, że fajnie, bo wtedy pojawiło się także zainteresowanie moją osobą m.in. Pomezanii Malbork, więc kilka osób z moją mamą wcześniej się kontaktowało. Tak od słowa, do słowa, powiedziałem mamie, że to fajny klub, że gra w ekstraklasie, że mogę wyrwać się z Elbląga. Miałem wtedy 18 lat. Problem był taki, że jeszcze nie skończyłem technikum i do końca nie było na początku wiadomo, jak to wszystko pogodzić, żeby tam pojechać i jednocześnie ukończyć szkołę. Ja w życiu mam farta. Akurat tak się złożyło, że w Tychach też był browar i oni powiedzieli, że mogę eksternistycznie przyjeżdżać do Elbląga, a oni pomogą mi w napisaniu pracy. Rzeczywiście „Bobo” dotrzymał słowa, bo co jakiś czas przyjeżdżałem do Elbląga i zdawałem egzaminy, bo do ukończenia szkoły pozostało mi pół roku. Podpisałem kontrakt i wylądowałem w Sokole. Zadebiutowałem w meczu z Legią Warszawa, a pokój dzieliłem z… Jerzym Dudkiem. On również debiutował w barwach Sokoła w tym meczu. Trener Kaczmarek powiedział Jurkowi Dudkowi przed meczem, że to on będzie bronił. W dniu meczu wczesnym rankiem wstałem do toalety i zauważyłem Jurka, który był lekko poddenerwowany i przejęty faktem, iż stanie dziś między słupkami. Co prawda przegraliśmy tamto spotkanie 0:2, ja wszedłem na ostatnie 14 minut meczu, a Dudek rozegrał wówczas bardzo dobre zawody. Można powiedzieć, że od tego momentu rozpoczęła się jego wielka kariera. Szczerze powiedziawszy mogłem w ogóle nie zadebiutować w Sokole, ponieważ pojechaliśmy zimą na obóz przygotowawczy do Holandii. „Bobo” miał tam sporo kontaktów. Graliśmy sparing z drugą drużyną Feyenoordu, wygraliśmy go 3:2. Trener Feyenoordu zainteresował się mną, rozmawiał o mnie z trenerem Kaczmarkiem, ale powiedział, że on na razie dzieci nie sprzedaje, żebym najpierw pograł trochę na „krajowym podwórku”, a potem ewentualnie trafił do zagranicznego klubu. W ten sposób zostałem w Tychach, a być może gdybym zaczął grać w Holandii w tak młodym wieku, mógłbym może zrobić jeszcze większą karierę. Ale teraz nie ma co „gdybać”. Do końca sezonu głównie wchodziłem z ławki i niestety nie udało mi się zdobyć żadnego gola. Mieliśmy wtedy mocną, doświadczoną drużynę. Grali w niej: Bogdan Prusek, Krzysztof Bizacki, Marek Rzepka, Jasiu Nawrocki, Przemysław Bereszyński – tata obecnego kadrowicza, Tomasz Kos, Robert Wilk, Łukasz Gorszkow, Darek Płaczkiewicz czy wspomniany wcześniej Jurek Dudek. Kiedy przyjechałem do Tych na samym początku mojej przygody z tym klubem, byłem lekko „przytyty”, zaniedbany, ponieważ była przerwa między rozgrywkami. Gdy wszedłem do szatni, Darek Płaczkiewicz powiedział: „Chyba się pomyliłeś. Sekcja zapaśnicza jest obok!”. Wszyscy ryknęli śmiechem, nie wiedziałem wtedy, co mam powiedzieć. Ale po chwili powiedzieli, że to tylko żart, żebym znalazł sobie miejsce i się przebrał.
W swoim pierwszym sezonie zanotowałeś 12 występów, w następnym zaś 3. Co się stało, że trafiłeś z powrotem do Polonii Elbląg?
W sezonie 1996/1997 Sokół Tychy się rozpadł. Nie zapłacili oni bowiem części kwoty Polonii i musiałem wrócić. Wróciłem tam na bodajże 4 ostatnie mecze. Mogłem też iść do Pomezanii Malbork, jednak ten pomysł nie wypalił, nie pamiętam dlaczego. Zostałem następnie powołany do Kadry Olimpijskiej prowadzonej przez Pawła Janasa. Rozegrałem w niej mecz towarzyski i zgłosił się po mnie poznański Lech.
Opowiedz nam nieco o tej Kadrze Olimpijskiej.
Zagrałem w kilku meczach eliminacyjnych do Igrzysk Olimpijskich w Sydney. Mieliśmy bardzo mocną ekipę, patrząc z perspektywy czasu. Artur Wichniarek, Marcin Kuźba, Marek Saganowski, Ariel Jakubowski, Marcin Szulik, który grał wtedy w Stomilu, Andrzej Bledzewski. Pojechaliśmy na Cypr. Większość chłopaków była już zawodnikami dobrych klubów, kiedy ja byłem graczem III ligowej Polonii. Było to dla mnie małym zaskoczeniem, że znalazłem się w gronie powołanych. Przebywałem w pokoju z Tomkiem Sokołowskim, tym młodszym. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Po zgrupowaniu przyszedł kierownik, notabene były sędzia – Marcin Borski i powiedział, że muszę zdać cały sprzęt, który dostałem przed zgrupowaniem. Była to dla mnie bardzo smutna wiadomość. Dostałem koszulkę firmy „Nike”, kurtkę, dresy, buty. Jedynie mogłem zachować sobie obuwie, ale wszystko inne musiałem oddać, bo na dzień dzisiejszy trener uważa, że nie mam szans na to, by znaleźć się w meczowej osiemnastce, więc muszę to wszystko oddać. Troszkę się załamałem, bo jednak panowały tam fajne warunki, czułem się dobrze, chłopacy z różnych dobrych klubów zaczęli opowiadać ile zarabiają, co i gdzie robią. Wiadomo, jak to młodzi piłkarze, nieco więcej zarobionych pieniędzy zaczęło działać na nich w taki sposób.
Przejdźmy zatem do czasów Twojej gry w Lechu Poznań.
Wydaje mi się, że skauci zobaczyli, że w klubie z niższej klasy rozgrywkowej znajduje się ktoś, kto dostał już powołanie do kadry młodzieżowej. Tak naprawdę głównym transferem Lecha miał być Grzesiek Król a ja poszedłem na taką jakby „doczepkę”. Trener kadry podkreślał, że jestem cały czas w kręgu zainteresowań, powiedział, że warto też zwrócić na mnie uwagę. Szkoleniowcem w Lechu Poznań był Ryszard Polak. Już w drugim meczu w barwach Lecha strzeliłem bramkę. Przychodziłem tam jako taki „dodatek” do Grzesia Króla, który był wówczas uważany za gwiazdę, zainteresowany swego czasu był nim Ajax Amsterdam, pojechał nawet tam na testy. Rywalem w meczu, w którym strzeliłem debiutanckiego gola, był Widzew Łódź. Był to jednocześnie mój debiut na własnym stadionie. Na obiekcie przy ulicy Bułgarskiej było wówczas mnóstwo ludzi. Widzew: Dembiński, Citko, Szczęsny, Łapiński – to był zespół z kosmosu jak na nasze ligowe warunki. Kiedy dowiedziałem się, że wychodzę na boisko od pierwszej minuty, to aż nie mogłem w to uwierzyć. Gdy wyszedłem na murawę, zobaczyłem tą całą oprawę, tych kibiców, pomyślałem: „Kurczę, Byczek, ty nie dasz rady”. Albo grasz pierwszy i ostatni mecz, albo zrobisz coś, by zaistnieć. Udało mi się strzelić bramkę, ale mecz przegraliśmy 1:2. Sezon później również strzeliłem gola Widzewowi, ale tym razem w Łodzi, gdzie wygraliśmy 1:0, także można powiedzieć, że jakiś mały patencik na Widzew wtedy miałem. W Poznaniu ogólnie spędziłem półtora roku, bo przyszedłem tam wiosną 1997 roku, a odszedłem jesienią 1998. Lech miał lekkie kłopoty finansowe wówczas i moją kartę z klubu wykupił menadżer Krzysztof Sieja.
Potem grałeś w GKS-ie Bełchatów.
Tak. Z tym transferem także wiąże się dosyć dziwna historia. Do Lecha przyszedł trener Adam Topolski. Pojechaliśmy na mecz do Warszawy i pamiętam, że w tym czasie bodajże strajkowali piłkarze, a sam mecz miał się nie odbyć. Mieliśmy jeszcze tego samego dnia wrócić do Poznania, natomiast zjawili się kibice obu drużyn i prosili, żebyśmy rozegrali ten mecz, ze względu na to, że przyjechali z daleka na Łazienkowską. Tak zrobiliśmy. Ja nie grałem od początku meczu. Wróciliśmy do Poznania około godziny 2:00 i coś zjedliśmy, bo sam mecz rozpoczynał się o godzinie 20:00. Trener Topolski zwrócił się do mnie jedynego, że mam rozegrać mecz w III lidze w rezerwach o 11:00. Byłem taki „młody gniewny” i spytałem: „Dlaczego tylko ja mam tam grać?”, na co odpowiedział: „No bo ja ci tak mówię, żebyś zagrał w tym meczu i tyle. Mało grałeś.”. Pomyślałem sobie: jest już godzina 2:00, zanim położę się spać będzie 3:00 i powiedziałem: „Ale ja nie pójdę, trenerze.”. On zaś na to: „No to jak nie przyjdziesz, to będziesz musiał sobie poszukać nowego klubu, bo u mnie już nie będziesz grał.”. Zastanowiłem się trochę i ostatecznie nie pojechałem na ten mecz, stawiając na swoim. Przyjechałem na poniedziałkowy trening pierwszego zespołu i trener oznajmił mi, że u niego już nie zagram. Pan Sieja miał moją kartę. Powiedział mi, żebym się nie martwił, że spokojnie znajdzie dla mnie klub i natychmiast zgłosił się po mnie GKS, więc ruszyłem do Bełchatowa, gdzie miałem przyjemność gry w jednej drużynie z Jackiem Krzynówkiem, który później zaistniał w reprezentacji czy Darkiem Patalanem. Szczerze mówiąc GKS był takim troszkę „zlepkiem” przyjezdnych graczy. Drużyna złożona z chłopaków z kompletnie różnych rejonów Polski. Małe miasteczko, niewiele się działo poza piłką, tak więc można było skupić się tylko na grze. Jak chciało się obejrzeć film w kinie, trzeba było jechać do Łodzi. Podsumowując: sezon odbyty. Muszę jednak przyznać, że funkcjonował tam jeden z lepszych prezesów – pan Zdzisław Drobniewski. Jeśli o czymś wspomniał, zawsze dostawało się to na czas. Pod względem organizacyjnym klub był przygotowany na ekstraklasę, bo naprawdę niczego nam tam nie brakowało.
Transfer do Stomilu. Jak do tego doszło?
No a jak mogło do tego dojść? (śmiech). Kto był wtedy trenerem Stomilu? „Bobo” Kaczmarek! Pierwszy mecz dla Stomilu rozegrałem przeciwko Ruchowi Radzionków i zdobyłem w nim bramkę. W Stomilu grali między innymi: Piotr Matys, Marek Kwiatkowski, ś.p. Andrzej Biedrzycki, z którym bardzo kolegowaliśmy się w tamtym okresie, Łukasz Gorszkow, Cezary Kucharski, Paweł Holc. Grałem we wszystkich meczach od pierwszej minuty. W rundzie jesiennej strzeliłem 3 bramki, w tym jedną swojemu byłemu klubowi – Lechowi. Miałem z tego faktu satysfakcję, ponieważ chciałem za wszelką cenę pokazać się na stadionie przy Bułgarskiej.
Rozegrałeś w Stomilu jedną rundę.
Dokładnie. Przeszedłem potem do Polonii Warszawa, ze względu na to, że Stomil nie zapłacił za mnie drugiej raty panu Siei. Klub borykał się wtedy z problemami finansowymi i zgłosiła się po mnie Polonia. Szkoleniowcem „Czarnych Koszul” był Jerzy Engel, ale w tym czasie obejmował on stanowisko selekcjonera reprezentacji Polski. Jego następcą został Dariusz Wdowczyk. To było coś fajnego, bo mając taką ekipę nigdy w życiu nie pomyślałbym, że zdobędziemy tytuł Mistrza Polski.
W połowie sezonu znajdowaliśmy się na drugim lub trzecim miejscu w tabeli. Jak na tamte czasy był to zespół przeciętny, jeśli wówczas spojrzeć na nazwiska piłkarzy Polonii. Myśleliśmy co najwyżej o tym, żeby zagrać w europejskich pucharach. Wyjechaliśmy na zgrupowanie na Cypr, graliśmy sparingi przed startem ligi. Nie mogliśmy żadnego z nich wygrać. Trener powiedział nam, że ostatni sparing rozegramy przeciwko jakiejś słabszej drużynie, żeby strzelić sporo bramek i się podbudować przed początkiem rozgrywek. Jedliśmy obiad, rozmawialiśmy o meczu. Podszedł do nas kelner i powiedział: „Ja jutro będę grał przeciwko wam.”. Zdziwiliśmy się. „Będę grał, bo ja jestem kelnerem, ale mamy tutaj swoją amatorską drużynę i będziemy z wami grać mecz.” – powiedział. Co prawda wygraliśmy ten mecz, ale jedynie 1:0. To był dla mnie dosyć dziwny sezon, ponieważ dobrze grałem, ale nie zdobywałem goli. Przed przyjściem do Polonii wypowiedziałem takie trochę prorocze słowa: „Ja mogę nie strzelić żadnej bramki, ale żebyśmy zdobyli Mistrzostwo Polski.”.
Ostatecznie strzeliłem jednego gola, w meczu z Legią. To była ważna bramka, bo pomimo tego, że to gol na 3:0, to jednak zdobyta na Łazienkowskiej w derbach Warszawy. Po tym meczu zapewniliśmy sobie tytuł. Nie mogliśmy przez jakiś czas opuścić stadionu, ponieważ kibice Legii nie mogli pogodzić się z tym, że rywal zza miedzy może świętować zdobycie mistrzostwa na ich stadionie. Bardzo fajny czas. Braliśmy udział w eliminacjach Champions League, z których odpadliśmy po dwumeczu z Panathinaikosem Ateny. Po porażce w dwumeczu z Grekami, wystąpiliśmy w pierwszej rundzie Pucharu UEFA przeciwko Udinese Calcio, ale oba mecze przegraliśmy. W moim drugim sezonie w Polonii zdobyliśmy Superpuchar i Puchar Polski.
Mieliśmy także okazję rywalizować w sezonie 2002/2003 w Pucharze UEFA z FC Porto z m.in. Deco, Ricardo Carvalho czy Paulo Ferreirą w składzie. Jose Mourinho przyjechał obserwować nas w meczu z Odrą Wodzisław Śląski, w którym zdobyłem dwie bramki. W pierwszym meczu w Portugalii zostaliśmy rozgromieni 0:6, ale w rewanżu wygraliśmy 2:0. Ten trzeci sezon miałem dobry, 9 strzelonych bramek na moim koncie. Prowadził nas Verner Licka. Jeden z lepszych trenerów, jak na tamte czasy. To był trener, który tak na dobrą sprawę nie pozwolił mi się ruszać z pola karnego. Kolejni trenerzy mieli już tak jakby inne założenia taktyczne i przydzielali mi nieco inne zadania.
Po Polonii Warszawa była Szczakowianka Jaworzno. Jak tam się znalazłeś?
Kiedy rozmawiam z kolegami to często pada zdanie: „Gdziekolwiek nie poszedłeś, tam klub się rozpadał”. Gdy z Polonii wycofał się pan Romanowski, klub zaczynał mieć spore kłopoty finansowe, nie płacono piłkarzom. Ja poszedłem na ugodę z klubem i rozwiązałem kontrakt, zrzekając się części należności, ale stanę się wtedy wolnym zawodnikiem.
Następnie pojechałem na testy do greckich klubów: Apollonu i Iraklisu Saloniki, gdzie po raz pierwszy spotkałem Marcina Mięciela. Nie dostałem jednak angażu, wróciłem do Polski. Kolejnego dnia, jadąc pociągiem, otrzymałem telefon od menedżera, który powiedział, że mam jechać do Aten do Panioniosu. Byłem tak zmęczony tym wszystkim i powiedziałem, że nie chcę tam jechać, że zostaję w Polsce. Wcześniej zgłosił się do mnie pan Fudała – prezes Szczakowianki, czy nie chciałbym do nich dołączyć. Klub z Jaworzna był beniaminkiem I ligi. Opowiadali, że budują fajny zespół. Organizacyjnie nie było najgorzej, więc podpisałem umowę ze Szczakowianką. Jak się później okazało, trafiłem tam trochę na moje nieszczęście, ponieważ klub zamieszany był w słynną „aferę barażową”. Podejrzewano mnie, że również brałem w tym wszystkim udział. Nawet, kiedy wyjechałem na Kretę na obóz piłkarski, to odwiedzili mnie tam działacze i nagrywali mnie, chcąc wyciągnąć ode mnie jakieś informacje na temat tej afery. Nie chciano mi przysłać certyfikatu do Grecji, dlatego że sprawa jest cały czas w toku, a ja jestem jednym z podejrzanych i na dzień dzisiejszy nie wydadzą mi tego dokumentu. Trochę bałem się wtedy, bo jak pojechałem na Kretę, to zderzyłem się z całkowicie innym światem. Dostałem rewelacyjny apartament z widokiem na morze. Pod domem umiejscowiona była plantacja winogron. Warunki kontraktowe również były znakomite, więc pomyślałem: muszę tu zostać. Jeśli chodzi o poziom sportowy, to Ófi ustępowało wówczas jedynie tym najsilniejszym zespołom, plasując się w okolicach piątego miejsca w tabeli. Ófi było wtedy takim jakby klubem filialnym Panathinaikosu, więc często oddawali im lepszych graczy. W pierwszym meczu pucharowym nie zagrałem, ponieważ wciąż czekałem na certyfikat z Polski. Poznałem takiego menadżera pochodzącego z Bułgarii, który zadzwonił do związku i powiedział, że jeśli certyfikat nie pojawi się w ciągu doby, to on wniesie sprawę do FIFA. Argumentował to tym, że nie mają podstaw ku temu, by nie wydać certyfikatu. Nagle w magiczny sposób w przeciągu dwóch dni przyszedł ten certyfikat i mogłem już grać dla klubu z Krety.
Swój pierwszy mecz w barwach Ófi zagrałem przeciwko klubowi Marcina Mięciela – Iraklisowi Saloniki. Przegraliśmy tamto spotkanie 0:4, a ja miałem mnóstwo okazji na strzelenie gola, których nie wykorzystałem. Pierwszą bramkę dla Ófi strzeliłem w czwartej kolejce w wygranym 3:1 meczu z Chalkidoną. Zobaczyli we mnie wtedy gościa, który może im pomóc. Zaproponowali mi więc wspólne wyjście gdzieś wieczorem. Pomyślałem: będzie fajnie, w końcu jestem tutaj sam, żona moja studiowała wtedy w Polsce. Dałem im swój numer telefonu do siebie i powiedzieli, że jak coś, to do mnie zadzwonią. Mecz skończyliśmy o 19:00. Siedziałem i czekałem. Godzina 21:00 – brak odzewu, 22:00, 23:00 – nikt nie dzwoni. Poszedłem więc spać. Po północy zadzwonił telefon i jeden z kolegów się pyta: „No to idziesz, czy nie idziesz?”. Mówię: „Wychodzę, no jasne, że wychodzę. Ale o tej porze?”, na co on na to: „U nas o takich porach się wychodzi.”. Spędzili tam mnóstwo czasu, bo siedzieli do bodajże godziny szóstej nad ranem, a następnego dnia mieliśmy mieć rozruch. Zwróciłem się do jednego z nich: „Jutro mamy rozruch. Jak to tak można?”, zaś on na to: „Maciek, dzisiaj jest dzisiaj, jutro będzie jutro.”. W taki sposób wkupiłem się w łaskę drużyny. Pobyt na Krecie to dla mnie rewelacyjny okres. Łącznie w tamtym sezonie ligowym zdobyłem trzy gole. Szczerze powiedziawszy nie chciałem odchodzić w ogóle stamtąd do Panathinaikosu.
Jednak do tego transferu ostatecznie doszło…
Tak, menadżer powiedział mi o zainteresowaniu Panathinaikosu. Powiedział, że temat jest rozwojowy, a ja mam wrócić na razie do Polski. Chciałem wziąć ślub, ze względu na późniejsze trudności z załatwianiem różnych życiowych spraw w Grecji. Moja przyszła żona musiała mieć wizę, nie mogła założyć konta w banku. Jest dzień ślubu, dzwoni do mnie telefon. Patrzę na początek numeru: + 30. Grecja. Odbieram, a menadżer mówi do mnie: „Pakuj się. Masz być jutro w Atenach.”. Odpowiadam mu: „Jak to jutro w Atenach, przecież mam dziś ślub!”, zaś on na to: „Pakuj się, Panathinaikos chce z tobą podpisać kontrakt.”. Poprosiłem go, żeby przeciągnął sprawę przez kilka dni, powiedział, że zadzwoni do mnie niedługo. Nie mogłem wtedy zbytnio prowadzić rozmów telefonicznych, ponieważ odbywała się ceremonia ślubu. Odpowiadałem na pytania osoby udzielającej nam ślub, ale myślami byłem wtedy gdzieś indziej, a na większości zdjęć ze ślubu widnieję z telefonem przy uchu.
Na całe szczęście dostałem cztery dni na załatwienie wszystkich formalności związanych ze ślubem. Przyjechałem, zrobiono mi badania. Wiadomo, między rozgrywkami była dłuższa przerwa, więc nie każdy był w formie. Klubowy lekarz powiedział mi, że z badań wynika, że jedynie na ryby mogę jechać, a nie grać w piłkę. Ale podpisałem kontrakt i tak się zaczęła moja przygoda z zespołem z Aten. Fajny okres, ale żałuję tego, że nie zagrałem ani minuty w Champions League. Przypomniała mi się pewna anegdota: pojechaliśmy na Highbury na mecz z Arsenalem. Szedłem sobie wąziutkim przejściem prowadzącym na murawę. Przechodzą tam Dennis Bergkamp, Patrick Vieira, Thierry Henry, tacy zawodnicy. W ekipie mieliśmy takiego zawodnika jak Joel Epalle i zapytałem go, czy mogę sobie z nimi zrobić zdjęcie i wziąć podpisy. On zaś na to: „Czy ty głupi jesteś? Przecież jesteś zawodnikiem, to gdzie będziesz sobie robił zdjęcia z rywalami!” (śmiech). Było mi szkoda, ponieważ Dennis Bergkamp był dla mnie zawodnikiem ogromnej klasy.
Kogo jeszcze mieliście w grupie w Lidze Mistrzów?
Rosenborg i PSV Eindhoven. Trener brał zawsze ze sobą 20 piłkarzy i jak wiadomo – dwóch z nich musiał oddelegować na trybuny. Padło na mnie i Rudolfa Skacela, który dostawał powołania na mecze reprezentacji Czech. Rudi był załamany z faktu, że będzie musiał z trybun oglądać to spotkanie. Niemniej jednak dostaliśmy fajne miejsca na trybunach. Był strasznie załamany i mówił: „Kurczę, trener przyjechał specjalnie zobaczyć moją grę, a ja na trybunach siedzę”. Z kolei gdy pojechaliśmy do Trondheim to tak mocno padał śnieg, że nie wiedzieliśmy, czy w ogóle odbędzie się mecz.
Kto grał wówczas jeszcze w Panathinaikosie?
Był Emmanuel Olisadebe, Angelos Basinas, który zdobył tytuł Mistrza Europy z reprezentacją Grecji, podobnie jak Giannis Goumas, w bramce był Chorwat Mario Galinović. Nie było wtedy takich zawodników, którzy byliby jacyś wyjątkowi.
W Panathinaikosie miałeś świetne liczby: 6 meczy, 4 bramki.
Tak. Najgorsza dla mnie okazała się zmiana trenera. Zdenka Scasnego zastąpił włoski szkoleniowiec – Alberto Malesani. Między innymi dlatego stamtąd odszedłem. W rozmowie powiedział mi, że mogę zostać, jeśli chcę, ale szanse na grę będę miał znikome. „Papadopoulos, Konstantinou, Gekas, Olisadebe, Demba-Nyren i ty jesteś. Mam was sześciu, a gramy jednym, czasami dwoma środkowymi napastnikami, więc masz małe szanse.” – powiedział do mnie Włoch. Moje statystyki nie przemawiały do niego. Gdyby Scasny został, moje losy potoczyłyby się zapewne inaczej. Był to dla mnie wówczas najlepszy okres w karierze, bo wtedy też urodził mi się syn. Była taka tradycja, że jeśli nastąpiło jakieś ważne wydarzenie w życiu prywatnym, bądź też ktoś miał urodziny, to przynosiło się coś słodkiego dla kolegów z szatni. U nas w Polsce z kolei jest tak, że nie je się słodyczy, tylko stawia się piwo. Więc kupiłem ze dwie lub trzy „kraty” piwa „Żywiec”, bo takie były w sklepie. Wszedłem do szatni z nimi pytając uprzednio trenera Scasnego, który nie widział w tym żadnego problemu. Koledzy zaczęli pojawiać się po kolei w szatni. Powiedziałem im, że urodził mi się syn i z tej okazji chciałem postawić piwo. Jeden z nich powiedział, że u nich jest inna tradycja i woleliby coś słodkiego. Powiedziałem: „No dobra.”. Poszliśmy na trening. Zostawiłem piwa w szatni. Po treningu zostali Chorwaci, „Oli” i Rumun. Poszliśmy więc do jacuzzi po treningu, wzięliśmy sobie po piwku jednym, drugim. Ale tego piwa zostało jeszcze mnóstwo, bo też nie chcieliśmy robić takich rzeczy i to w dodatku na terenie ośrodka Panathinaikosu, więc te piwa zostawiłem w szatni. Dzień później przyjechałem do klubu, zacząłem się przebierać. Piwa zniknęły z szatni. Myślałem, że ktoś je schował po prostu, pani sprzątaczka, czy ktoś inny. Nagle zawołał mnie kierownik drużyny i mówi: „Maciek. Trener chce z tobą pogadać.”. W pierwszym momencie pomyślałem, czy coś przeskrobaliśmy, może ktoś się źle poczuł od tych piw. Nie miałem pojęcia i szedłem tam pełen obaw. Kierownik powiedział wtedy do mnie: „Nie, nie, spokojnie. Trener chciał spytać tylko, gdzie kupiłeś te piwa, bo bardzo mu zasmakowały.” (śmiech). Wszystkie zniknęły! Opowiedziałem mu, o polskiej dzielnicy, na której można kupić takie piwo, a całe ciśnienie ze mnie zeszło.
Jak potoczyły się Twoje dalsze losy?
Do mojego menadżera zgłosił się TSV 1860 Monachium z 2. Bundesligi i holenderskie ADO Den Haag. Panathinaikos ściągając mnie z Krety zapłacił pewną kwotę i nie chciał, bym odszedł gdzieś za darmo. TSV chciało podpisać ze mną kontrakt bez żadnych testów, ale tylko w przypadku wolnego transferu. Grecy oczywiście się nie zgodzili, więc tkwiłem w marazmie, bo tak naprawdę sam nie wiedziałem, co ze mną dalej będzie. Cały czas mogłem zostać w Atenach. TSV się wycofało z transferu, ADO także nie chciało płacić za mój transfer. Skończyło się okienko transferowe. Tylko kluby ze wschodu mogły pozyskiwać wówczas graczy. Zgłosił się po mnie Amkar Perm. Kiedy wraz z żoną sprawdziliśmy na mapie, gdzie znajduje się to miasto, to pomimo dobrej oferty kontraktu odrzuciłem propozycję. Nagle Panathinaikos wyszedł z propozycją rozwiązania kontraktu, z tym że miałem ograniczone możliwości wyboru nowego zespołu. Po kilku kolejkach pierwszej ligi polskiej do „Bobo” Kaczmarka doszła wiadomość, że jestem wolnym zawodnikiem. Trenował on drużynę Górnika Łęczna. Klub finansowo i organizacyjnie był bardzo dobrze przygotowany. Kopalnia dawała do klubu spore pieniądze, więc nic, tylko grać. W Łęcznej grali wtedy: Andrzej Kubica, Cezary Kucharski, Sławek Nazaruk. Mieliśmy fajny zespół. Pomimo dobrej organizacji w klubie, trochę tęskniłem za klimatem panującym w Grecji i strasznie mnie tam ciągnęło. Gdy tylko dowiedziałem się o ofercie z drugoligowej, mającej aspiracje do awansu, wzmocnionej drużyny AS Veria, postanowiłem ją przyjąć. Jadę bez zastanowienia. Po pierwszym sezonie udało nam się oczywiście uzyskać awans do greckiej ekstraklasy. Fajna przygoda, fajne miasteczko, leżące niedaleko Salonik, około pięćdziesięcznotysięczne, klimatyczne. Bardzo w porządku prezes, bo rzadko w Grecji prezesi wywiązują się w pełni ze zobowiązań kontraktowych. Jak to w moim przypadku było – po sezonie spadliśmy, sponsor wycofał się z klubu, więc trzeba było szukać czegoś innego.
Padło na Diagoras Rodos?
Przejście tam było moim największym błędem w karierze. Miałem kilka ofert z ekstraklasy, ale patrzyłem wtedy przez nieco inny pryzmat. Przez pryzmat rodziny, także kontraktu. Diagoras też zrobił ciekawe transfery jak na drugą ligę grecką, także chcieli awansować. Kontrakt na dwa lata, superpieniądze. Pojechałem na Rodos, latem cieplutko, fajne mieszkanie. Jeszcze lepiej niż w Atenach – pomyślałem. Nastrzelam parę bramek, coś zarobię, dwa lata pewnego kontraktu. Jak to w Grecji bywa: jeżeli od razu klub nie awansuje, wtedy sponsor się wycofuje. Na początku w Diagorasie nie szło mi zbyt dobrze. Chyba troszkę zbyt luźno podszedłem do gry na Rodos. Po rundzie jesiennej zgłosił się po mnie Ethnikos, także drugoligowy. Nie grałem dobrze, jeszcze zostałem posadzony na ławkę rezerwowych, wtedy już w ogóle się załamałem. Przychodziłem z ekstraklasy do drugiej ligi i musiałem siadać na ławce. Diagoras nie chciał mnie puścić. Odszedłbym stamtąd jedynie w przypadku zrzeknięcia się części wypłaty. Nie płacono mi wtedy od trzech miesięcy. Powiedziałem im, że jak zapłacą mi tyle pieniędzy, ile są mi winni, to nie ma problemu, rozwiązujemy kontrakt. Oni nie chcieli mi płacić. Miałem tam fajny kontrakt, więc postanowiłem zostać do lata. Oczywiście ich dług wobec piłkarzy rósł. Po sezonie znów podjęliśmy rozmowy o rozwiązanie kontraktu. Nadal domagałem się pieniędzy, które Diagoras był mi winien, lecz oni z uporem maniaka odmawiali spłaty należności. Chciałem, żeby spłacili mnie przed wyjazdem do Polski i wówczas możemy się rozstawać. Otrzymałem odpowiedź od klubu, że mogę jechać i mam patrzeć, czy na koncie pojawią się pieniądze, resztę dokumentów wyślemy faksem i będziesz wolnym zawodnikiem. Nic jednak takiego nie miało miejsca i wróciłem do Grecji. Ze mną podróżował wtedy znajomy z Polonii Warszawa – Tomek Wieszczycki. Pojechał tam na urlop, a ja miałem zacząć przygotowania z Diagorasem. Dostałem telefon z klubu, że mam się tam zjawić, ponieważ chcą porozmawiać ze mną na temat rozwiązania kontraktu. Mówili, że mają pieniądze. Ja oczywiście się zgodziłem. Kiedy przyjechałem do klubu zauważyłem nieznane mi osoby. Któryś z pracowników klubu powiedział, że to są nowi prezesi i chcą porozmawiać ze mną na temat rozwiązania umowy. Zaprosili mnie do pokoju, usiadłem i mówię, że nie zrzeknę się tych zaległości. Nagle do pomieszczenia weszło trzech postawnych mężczyzn. Jeden złapał mnie za nogę, próbując mi ją wykręcić, drugi powiedział do mnie, że mam podpisać te dokumenty, które oni przygotowali, bo w przeciwnym razie połamią mi ją i wywiozą gdzieś daleko. Mówili trochę innym akcentem. Okazało się potem, po przeprowadzonych przeze mnie dochodzeniach, także dzięki swoim znajomościom, że to byli wynajęci Albańczycy. Wynajęci po to, by mnie postraszyć. Niestety musiałem podpisać te dokumenty, z których wynikało, że zrzekam się należności. Byłem na obdukcji, miałem ślady duszenia na szyi, ale nie mogłem udowodnić tego, że zmuszono mnie do podpisania tych papierów. Po tym zdarzeniu odechciało mi się grać w piłkę. Przez pół roku nie robiłem nic. Potem pojechałem na tygodniowe testy do Polonii Bytom. Miał tam odbyć się sparing. Trener Szatałow chciał, żebym w nim zagrał, ponieważ chciał mnie zobaczyć w sparingu. Ja powiedziałem, że w tym spotkaniu nie zagram, bo nie jestem ubezpieczony i jak coś mi się stanie, to nie znajdę sobie już potem klubu, więc albo podpisujemy kontrakt przed sparingiem, albo wracam do domu. Umowę podpisaliśmy przed sparingiem, na całe szczęście. W tym meczu zagrałem straszny „piach”, zresztą trener Szatałow był podobnego zdania. Klub był kompletnie nieprzygotowany na grę w Ekstraklasie, ale wybór klubu należał do mnie, a nie miałem wtedy lepszych ofert. Byłem ambitny, nie chciałem grać w niższej lidze. Niestety ta cała otoczka wokół klubu, warunki w jakich przykładowo musieliśmy się przebierać, nie dostawało się wypłaty po kilku miesiącach. To był słaby okres.
Opowiedz nam o swoim pobycie w ŁKS-ie.
Sezon w Ekstraklasie, potem spadek i tak naprawdę było podobnie jak w Bytomiu. Wycofali się inwestorzy, było cienko z kasą, także zalegali z pensjami. ŁKS nie płacił za mieszkanie, więc wraz z Marcinem Mięcielem musieliśmy dojeżdżać do Łodzi na treningi. Stwierdziliśmy z żoną, że nie ma co dłużej tak żyć. Co prawda miałem potem jakieś oferty z niższych lig, miałem wtedy też słabszy okres, ale wtedy doszedłem do wniosku, że pora kończyć przygodę z piłką. Jak gra się w takich klubach słabszych organizacyjnie, to zawsze przyjdzie taki moment, w którym stwierdza się, że to, co się robi nie ma sensu. Było też tak, że gdy szliśmy na trening, to boisko było zamknięte i musieliśmy wraz z trenerem Pyrdołem, który miał już też przecież swoje lata, przeskakiwać przez płot, żeby potrenować. Nie chciano nas tam wpuścić, ponieważ ŁKS zalegał z płatnościami za boisko.
Co zacząłeś robić po skończonej karierze?
Najpierw pół roku odpoczywałem od wszystkiego. Gdy grałem w Bytomiu, trener Szatałow pozwolił mi jeździć na kursy trenerskie do Warszawy. Ukończyłem kurs trenerski „UEFA A”. Pozdawałem egzaminy, odpocząłem trochę. Później, dzięki Arielowi Jakubowskiemu, miałem okazję trenować młodzież w Ursusie Warszawa. Trenowałem te dzieciaki przez pół roku i stwierdziłem, że odnajduję się w tym. Zgadaliśmy się z Marcinem Mięcielem i postanowiliśmy otworzyć własną szkółkę. Zaprzyjaźniliśmy się ze sobą, ponieważ praktycznie przez rok podróżowaliśmy wspólnie do Łodzi. Drogi były w gorszym stanie, także w jedną stronę jechało się dwie i pół godziny, także było o czym gadać.
Którego z piłkarzy, z którym grałeś w jednej drużynie, uważasz za najlepszego?
Jeśli chodzi o umiejętności piłkarskie to będzie to Tomek Wieszczycki. Grałem i z Mistrzami Europy i z wieloma innymi, dobrymi zawodnikami, ale „Wieszczu” miał „to coś”. Gdyby nie jego minimalizm, to myślę, że osiągnąłby dużo więcej.
A z rywali?
Rivaldo. To, co on robił z piłką, to przechodziło ludzkie pojęcie. Piłka była niemalże przyklejona do jego nogi. Co chciał, to robił.
Wycisnąłeś maksimum ze swojej kariery?
Myślę, że nie. Gdybym jeszcze lepiej się prowadził, miał lepsze wzorce, miał kogoś, kto by podpowiedział co zrobić w kilku ważnych momentach, to ta kariera mogła być nieco bogatsza.
Masz jakieś niespełnione piłkarskie marzenie?
Z pewnością występ w pierwszej reprezentacji, a także gra w lidze angielskiej. Tam futbol jest religią.
Co pozwoliło Tobie zrobić taką karierę?
Uważam, że wytrwałość i ciągłe dążenie do celu. Ważne jest to, by postawić sobie jakiś cel. Kiedy rozmawiam z mamą, czy kolegami, to mówią oni, że od zawsze żyłem tylko piłką. Dziś często nie widzę pasji u dzieci grających w piłkę nożną. Jeśli odpowiednio nie zachęci się dziecka do gry, to przy dzisiejszej technologii będzie ono wolało spędzać czas przed komputerem, z tabletem, smartfonem. Myślę, że dzieci dziś mają ciężej, niż my mieliśmy, ponieważ my nie mieliśmy praktycznie niczego, prócz piłki. Nie było takiego sprzętu elektronicznego, komputerów, także dla nas gra w piłkę była największą atrakcją. Problemem też jest to, że zmniejszyła się dostępność boisk. Po prostu nie ma gdzie grać.
Masz może jakieś rady dla młodych piłkarzy z Warmii i Mazur?
Bardzo ubolewam nad tym, że praktycznie od 1996 roku z Elbląga nie wyjechał żaden ciekawy piłkarz, prócz Bartka Białkowskiego. Olimpia, która w moim sercu zawsze jest i będzie, chwali się tym, że ma najlepsze szkolenie na Warmii i Mazurach, ale w jakich klubach grają jej wychowankowie? Brakuje takich zawodników w województwie. Podobnie jest w Olsztynie i innych miastach. Nie ma recepty na zrobienie kariery. Trener „Bobo” Kaczmarek mówił, że „nie ma patentu na mądrość”. Podobnie także jest w tym przypadku. Ważna jest wytrwałość. Jest to cecha, która przydaje się nie tylko w sporcie, ale w każdej dziedzinie życia człowieka. Także nie bez znaczenia jest postawienie w pewnym momencie celu i dążenie do jego osiągnięcia, pomimo istnienia innych bodźców, które odciągają od jego realizacji. W wieku już 10 czy 11 lat, jeśli chce się grać w piłkę, powinno postawić sobie cel, rozwijać się nie tylko sportowo ale także i mentalnie. Jeżdżąc na turnieje z dziećmi zauważam niewykorzystane możliwości właśnie w aspektach mentalnych. Najważniejsze jest jednak to, że to, co robisz, powinno być twoją pasją.
Rozmawiali: Mariusz Bojarowski i Emil Wojda.
Fotografie: Archiwum prywatne Maćka Bykowskiego