#TuZaczynałem – Sylwester Czereszewski

Kolejny wywiad z cyklu #TuZaczynałem. Rozmawiamy o piłkarskich karierach i przygodach osób zaczynających swoją przygodę na warmińsko-mazurskiej ziemi…

Drugi wywiad przeprowadziliśmy z Reprezentantem Polski, zawodnikiem m.in Stomilu Olsztyn, Legii Warszawa i Lecha Poznań. Przed Państwem król strzelców ówczesnej pierwszej ligi oraz Mistrz Polski. Wiecznie uśmiechnięty i pozytywnie nastawiony do życia Sylwester Czereszewski! 🙂

Rozmawialiśmy o czasach dzieciństwa, wybitych szybach, łowieniu ryb, piłkarskich marzeniach, transferach do wielkich klubów, wyjazdach za granicę, anulowanych mandatach i… a zresztą, przeczytacie sami.

“Czereś” obecnie znajduje się w sztabie szkoleniowym Stomilu Olsztyn, więc nie było problemu, żeby umówić się na spotkanie przy kawie, które odbyło się w siedzibie WMZPN.


Urodziłeś się w Gołdapi. Jak zatem znalazłeś się w Klewkach?

W zasadzie w Gołdapi się tylko urodziłem, ponieważ rodzice mieszkali w jeszcze innej miejscowości, a w Gołdapi był najbliższy szpital. Rodzice szukali pracy i jak to było za czasów istnienia Państwowych Gospodarstw Rolnych zaoferowano im mieszkanie za pracę. Właśnie tak trafiliśmy do Klewek. Były oferty pracy także w innych miejscowościach. Wcześniej pobudowane zostały tam nowe osiedla, było wiele nowych osób. Nawet nie było jeszcze wtedy chodników.

W jakim wieku wtedy byłeś?

Miałem wtedy 4 albo 5 lat.

Pamiętasz jak to się odbyło?

Pamiętam jak wyglądały takie przeprowadzki. Niemalże każdy przyjeżdżał „Starami”, bądź też dużymi „Żukami”. Wszystkie rzeczy zostawały rozładowywane pod klatką i każdy próbował jak najszybciej wnieść do mieszkań swój dobytek, tak jakby ktoś miał im zaraz te mieszkania zabrać (śmiech). Byłem bardzo zadowolony, ponieważ wokół rozlegały się jeziora: Jezioro Linowskie i Jezioro Klebarskie. Od młodzieńczych lat bardzo lubiłem łowić ryby, co robię do tej pory.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z piłką? Pierwszy trening, pierwszy trener ?

Za piłką biegaliśmy zazwyczaj niedaleko bloku. Klewki były w C-Klasie. Graliśmy na boisku za torami koło jeziora, było wielu chętnych i zdolnych chłopaków. Na mecze jeździliśmy tylko z seniorami. My jako grupa juniorów graliśmy w godzinach 11:00 – 13:00, a następnie seniorzy grali od 13:00 do 15:00. Zawsze, gdy przytrafiał się dalszy wyjazd, np. do Lubawy, Olsztynka, Kozłowa czy Bartoszyc to była to dla nas atrakcja. Jednak pojawiał się problem z seniorami, ponieważ nie zawsze chcieli grać na wyjazdach, więc trzeba było robić zbiórkę pod kościołem, żeby zebrać seniorów, żeby odbył się mecz, ponieważ w przeciwnym razie, gdyby oni nie pojechali to automatycznie mecz juniorów stawał się nieaktualny (śmiech). Kiedy graliśmy mecze domowe nie było problemu z frekwencją, jeśli chodzi o piłkarzy grupy seniorskiej.

Jak wyglądały u Ciebie pierwsze momenty gry w piłkę?

Boisko było oddalone o ok. 1 km, także było to bardzo daleko. Przy moim bloku na trawniku były osadzone lampy. Jedna lampa stanowiła jeden słupek bramki, zaś za drugi słupek służyły cegłówki. Miałem pewną przygodę na tym prowizorycznym boisku. Graliśmy z chłopakami i nagle zerwał się wiatr. Tak się złożyło, że zwiało piłkę i trafiłem centralnie w szybę w bloku. Wszyscy potem poszliśmy do piwnicy, aby się tam schować, żeby się nie wydało, kto jest za to odpowiedzialny. Siedziałem tam sobie wraz z czterema innymi chłopakami. Osoba, której wybiłem szybę zaczęła szukać sprawcy zdarzenia. Widziała, że graliśmy nieopodal jego mieszkania Nagle usłyszeliśmy krzyk z okna sąsiada: „A to Czereszewski zbił!”. Ja stwierdziłem, że idę już do domu, skoro się już wydało, kto to zrobił. Wróciłem do domu i zacząłem rozmawiać z mamą o tym co się stało. Potem przyszedł do nas sąsiad, któremu wybiłem szybę. Miał o to pretensje, normalna rzecz. Mama zachowała się bardzo dobrze i wstawiła się za mną mówiąc, że zrobiłem to niechcący i każdemu mogło się to przytrafić. Taka sytuacja ze zbiciem szyby miała miejsce tylko raz. Pamiętam też, że zawsze czekaliśmy, aż minie zima, żeby móc znów grać, bowiem kiedyś zimy trwały dłużej niż obecnie, tak mniej więcej od listopada do marca. Patrzyliśmy na ten trawnik z okien naszych mieszkań i obserwowaliśmy jak ten śnieg topnieje. Kiedy naszym oczom ukazała się zielona trawa, szliśmy od razu grać. W ogóle w Klewkach były także grupa brydżowa oraz siatkarska. Chodziliśmy na treningi na boisko w Klewkach. Seniorzy występowali wtedy już w A-klasie, mierząc się z zespołami z Lubawy czy Olsztynka. Moje pierwsze buty piłkarskie dostałem z klubu. Klewki wtedy współpracowały z Czechosłowacją. Seniorzy jeździli tam na tygodniowe roboty. Trener Jerzy Pykało, który cały czas funkcjonuje Klewkach, zaprosił mnie kiedyś i podarował mi nowe buty z Czechosłowacji. To były takie „lanki” koloru czerwonego. Były bardzo lekkie, zupełnie inne niż „Wałbrzychy”, czy wkręcane korki. Wszyscy mi ich zazdrościli.

Dlaczego akurat to Ty je dostałeś?

Nie wiem, może wiedział, że kiedyś zajdę gdzieś dalej (śmiech).

Wspomniałeś o swoich pierwszych butach. A jaka była Twoja pierwsza piłka?

Któregoś razu dostałem od wujka piłkę. Była to taka klasyczna „biedronka”, ale zostawiłem ją na terenie szkoły, żeby pani nauczycielka miała na W-F, ponieważ nie było piłki. Więc ją zostawiłem, a wszystkie klasy korzystały i grały nią. Także zrobiłem dobry uczynek (śmiech).

Pan Pykało to Twój pierwszy trener?

Tak, prowadził on zarówno grupę seniorów jak i juniorów. Potem zaczęły powstawać inne grupy młodzieżowe, ponieważ było sporo zdolnej młodzieży z Klewek i okolic.

Z kim grałeś na podwórku, z kim trenowałeś?

Marek Buchowski, który mieszkał piętro niżej. Sądzę, że był to zawodnik, który grał tak inteligentnie, że ja tylko najczęściej dostawiałem nogę do jego podań. Jego rodzice nie zawsze puszczali go na treningi, ponieważ uważali, że szkoła jest dla dziecka najważniejsza. Miał on nawet propozycję ze Stomilu. Co prawda grał potem w Warmii, ale mógł grać gdzieś wyżej. W naszym bloku ogólnie było sporo dobrej młodzieży. Nasz blok miał numer 24, ale mówiło się, że to jest drugi blok, ponieważ były postawione dookoła 4 bloki. Osoby z pozostałych bloków na osiedlu tworzyły wspólny skład i grały przeciwko przedstawicielom naszego bloku. W sumie i tak zawsze wygrywaliśmy. Wtedy powstało już takie boisko piaskowe między garażami. Dla nas była to super atrakcja.

A czy Twoi znajomi, z którymi kopałeś piłkę na początku Twojej przygody też zrobili jakąś karierę?

Raczej nie, większość chłopaków grała później m.in. w Warmii Olsztyn, lecz uważam, że w tamtym okresie, kiedy występowałem w drużynie juniorów, było kilku bardziej utalentowanych młodych graczy ode mnie.

Kto zaprowadził Ciebie na pierwszy trening?

Jak to na wsi bywało, poszedłem wspólnie z kolegami. Powstał klub, były na początku dwie grupy: juniorska i seniorska. Potem zaś zaczęto tworzyć kolejne grupy, tj. młodzik. Kiedy łapałem się rocznikowo do młodzika, to grałem zarówno w młodzikach, juniorach i juniorach starszych. Nawet w tej najstarszej grupie mnie testowano, ze względu na grę i posturę. Moją ulubioną pozycją był stoper. To dla mnie idealna pozycja na boisku. Grałem na stoperze, lecz gdy traciliśmy gola, szedłem do ataku. Stoper zawsze asekurował grających przed nim środkowych obrońców. Być może trenerzy wrócą kiedyś do takiej formacji ze stoperem. Nie chwaląc się potrafiłem grać niemalże na każdej pozycji. Lubiłem grać na pozycji nr 10, tuż za napastnikiem. W trakcie meczów byłem regularnie byłem przesuwany na pozycje, na których byłem bardziej przydatny. Niekiedy jednak odczuwałem duży przeskok z jednej pozycji na drugą.

Od początku miałeś takie zacięcie, żeby grać tylko w piłkę, czy to był tylko taki dodatek do życia codziennego?

Nie. W Klewkach chodziliśmy m.in. na narty. Moja siostra biegała wyczynowo w klubie Gwardia Olsztyn. Żeby dbać o kondycję zimą, dostawała narty „biegówki”, które ja jej podbierałem i zjeżdżałem sobie na nich, czy też skakałem na nich. Jednak to nie były narty przystosowane do tego typu rozrywek, więc co roku po prostu je łamałem. Nawet jak spadł śnieg, to człowiek cały czas był w ruchu. Latem z kolei chodziliśmy cały czas na boso. Chodziliśmy także ponad 5 km do Kaborna, gdzie rosły maliny. Spędzaliśmy czas nad jeziorem, kąpaliśmy się, pływaliśmy łódką lub pontonami, łowiliśmy ryby. W wieku około 10 lat przepłynąłem jezioro. Fajne wspomnienia.

W którym momencie stwierdziłeś, że chcesz być profesjonalnym piłkarzem?

Piłka nożna w moim życiu była obecna cały czas. Po zakończonych lekcjach szedłem grać albo koło bloku, na stadion niedaleko jeziora, albo na boisko koło pałacu w Klewkach. Mając 7-8 lat interesowałem się piłką. Wiedziałem na przykład, że Stomil gra w III lidze, m.in. z Mławianką Mława czy Wigrami Suwałki. Rano w drodze do szkoły nabywałem gazety i dowiadywałem się z nich wszystkiego na temat Stomilu. Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz poszedłem na ich mecz. Wtedy na mecze nie chodziło zbyt wiele osób, ok. 700-800. Dla mnie to było ogromne wydarzenie zobaczyć grę Stomilu. Jechałem autobusem na mecz mając 10 czy 11 lat. Oczywiście moim marzeniem było tam zagrać. Do Stomilu przyszedłem w wieku 17 lat, tak więc było to bardzo późno, mimo iż byłem wyróżniającym zawodnikiem.

A inne drużyny nie zabiegały wtedy o Ciebie?

Zaczęło się tak: odbywały się turnieje „dzikich drużyn” organizowane przez dom dziecka, który znajdował się na ulicy Korczaka. Jeździliśmy na te turnieje z chłopakami z Klewek i występowaliśmy pod nazwą „Aligatory błotne”, ponieważ nie można było grać jako Korona Klewki. Często docieraliśmy do dalekich faz turnieju. Rozgrywaliśmy mecze przeciwko zawodnikom grającym na co dzień w Stomilu Olsztyn. Po turnieju jeden z trenerów Warmii Olsztyn zaprosił nas na trening. Oczywiście pojechałem na trening. Wtedy także śledziłem rozgrywki ligowe, takiego odpowiednika dzisiejszej Centralnej Ligi Juniorów. Grały w niej drużyny jak: Drukarz Warszawa, Polonez Warszawa, Stomil Olsztyn, Wigry Suwałki, Hetman Białystok i oczywiście Warmia. Grających tam piłkarzy z rocznika 1970 znałem już z gazet. Wiedziałem, że grają tam zawodnicy jak Piotr Tyszkiewicz, czy Mariusz Wiśniewski. Pomyślałem: oni już robią kariery, a ja nadal jestem w Klewkach. Podczas treningu na piaskowym boisku równocześnie na boisku obok rozgrywany był mecz derbowy pomiędzy Warmią a Stomilem. Byłem zafascynowany faktem, ile osób przyszło na ten mecz, pomimo, że grali w nim juniorzy. Trening w tamtym momencie miał mniejsze znaczenie. Byłem pod wrażeniem, że ci juniorzy grają tak dojrzałą piłkę, a są moimi rówieśnikami. Moje chęci do gry w Warmii zmalały, a pół roku później trafiłem do Stomilu pod skrzydła trenera Kieżunia, wskakując do jego zespołu. Towarzyszyło mi bardzo fajne uczucie, ponieważ wcześniej podziwiałem tych chłopaków, a następnie sam stałem się częścią tego zespołu. Kiedy byłem w takim wieku tuż przed transferem do Stomilu, zanim tam przeszedłem, czytałem w gazetach, że Stomil wyjeżdża na obóz, czym będą się tam zajmować. Pomyślałem wtedy: skoro mam tam grać, to muszę być przygotowany równie dobrze przygotowany fizycznie, więc biegałem drogą asfaltową. Ruszałem z Klewek do Szczęsnych, a następnie do Trękuska i z powrotem. Lubiłem to robić. Było bezpiecznie, ponieważ rzadko przejeżdżały tam samochody.

Jak wyglądały Twoje pierwsze dni w Stomilu?

Byłem przekonany, że będę grał w juniorach w młodszej kategorii wiekowej, ale trener Kieżuń szybko włączył mnie do swojego zespołu. Przy wejściu wywieszona była tablica z punktacją za każdy rozegrany mecz. Prawie zawsze miałem najwyższe oceny. Już wtedy strzelałem bramki. Mieliśmy bardzo dobrą drużynę. Szybko się w niej zaaklimatyzowałem, a następnie trafiłem do seniorów.

Miałeś epizod w Gwardii Szczytno? Jak to się stało, że tam się znalazłeś?

Nie łapałem się do pierwszego zespołu Stomilu, grającego na zapleczu ekstraklasy. Wtedy była inna punktacja, gdzie odejmowało się klubowi punkt za porażkę trzema golami lub więcej. Dostałem propozycje ze Szczytna. Gwardia grała wówczas w III lidze. Obowiązkowa w tamtych czasach była służba wojskowa, która trwała 4 miesiące. Nie zastanawiałem się długo i przyjąłem ofertę. Spędziłem tam jednak tylko jedną rundę. Niestety nie pomogłem drużynie, która ostatecznie spadła, mimo iż strzeliłem parę goli. Po rundzie nie byłem pewien swojej przyszłości. Do Stomilu przyszedł trener Kaczmarek, który miał duży wpływ na to, że klub sobie o mnie jednak przypomniał. Gdyby nie on, zostałbym w Szczytnie i zostałbym policjantem. Trener przyjechał na któryś z meczów ligowych i stwierdził, że widzi mnie w swoim zespole i tak wróciłem do Olsztyna. Zauważył, że strzeliłem sporo goli grając na pozycji pomocnika.

Czy zapadł Tobie w pamięć jakiś gol, bądź konkretne spotkanie grając w zespole juniorskim?

Tych bramek to było naprawdę sporo (śmiech). Mimo to nie zawsze wygrywaliśmy. Pamiętam ze Stomilem graliśmy mecz na boisku przy ulicy Gietkowskiej, który przegraliśmy 0:10. Tak jak wspomniałem, zdarzały się też takie mecze, w których grałem np. na 3 różnych pozycjach. Tamte mecze były do siebie bardzo podobne, więc ciężko mi wyróżnić jakiś konkretny.

Jak wyglądały wyjazdy z seniorami?

Każdy z nas brał ze sobą własny prowiant. Dostawaliśmy diety w wysokości 20 zł na osobę. Na tamte czasy to było bardzo dużo. Zarówno seniorzy, jak i juniorzy dostawali takie diety. Sporo osób mnie pyta, dlaczego nie palę papierosów. W tym momencie chciałem podziękować starszym kolegom z seniorów, ponieważ zawsze gdy jechaliśmy na mecz, oni palili. Zapach papierosów sprawiał, że podczas podróży było mi niedobrze. Powroty z meczów trwały strasznie długo. Często w drodze powrotnej zdarzało się, że starszyzna rozsiadała się w busie, piła piwo i paliła papierosy. Miałem po prostu dosyć tego smrodu spalin, papierosów, dlatego też skutecznie obrzydzono mi palenie. Mimo wszystko takie wyjazdy i tak sprawiały frajdę.

Chodziłeś do szkoły w Olsztynie?

Tak. Uczyłem się w szkole podstawowej nr 1, która znajdowała się przy ulicy Moniuszki. Nie wiem dlaczego, ale do tej szkoły chodziła większość uczniów pochodzących z Klewek. Moje siostry również do niej uczęszczały, więc i ja tam chodziłem. Mieliśmy tam jedno z najlepszych boisk, wprawdzie asfaltowe, ale funkcjonuje do dziś. Byłem pod wrażeniem tego boiska, ponieważ było dobrze ogrodzone. Po jednej stronie stały bloki, zaś po drugiej szkoła handlowa. Następnie zaś chodziłem do „chemika” na ulicy Kołobrzeskiej. Byłem już wtedy zawodnikiem Stomilu i chodziłem na treningi z kolegami, którzy także chodzili do tej szkoły. Spędzałem wtedy w Olsztynie niemalże cały dzień, ale nie przeszkadzało mi to kompletnie.

Pamiętasz jakieś gry lub zabawy piłkarskie z czasów dzieciństwa?

Często kopaliśmy przy bloku o murek i graliśmy w taki sposób, żeby piłka raz odbiła się od ziemi. Jak się okazało, był to bardzo pożyteczny trening. Piłka musiała się odbić powyżej wskazanej wysokości i uderzaliśmy na zmianę. Był także płot odgradzający bloki, obok zaś była piaskownica, która nam przeszkadzała. Wzięliśmy więc piasek i rozsypywaliśmy go w okolicach bramki i był spokój (śmiech).

Miałeś jakiegoś idola w dzieciństwie?

Raczej nie. Wtedy nie było takiego dostępu do telewizji, jaki jest obecnie, także człowiek skupiał się na zawodnikach z regionu. Kiedy miałem 11 lat, reprezentacja Polski grała na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii. W kadrze występowali wtedy m. in. Grzegorz Lato czy Zbigniew Boniek. Zdarzyło mi się nawet uronić łzę, kiedy oglądałem starcie półfinałowe z Włochami, które Polacy przegrali 0:2.

Z kim przyjaźniłeś się w czasach juniorskich? Czy te przyjaźnie trwają do dziś?

Kiedy Państwowe Gospodarstwa Rolne poupadały, ludzie zaczęli opuszczać Klewki, więc ci znajomi się rozproszyli. Za czasów mojej gry w Stomilu przyjaźniłem się z Jankiem Prucheńskim. W klubie panowała bardzo rodzinna atmosfera. Wiadomo, po meczu można było się trochę rozerwać, więc chodziliśmy do klubu Andromeda. Wszystko jest dla ludzi i uważam, że po jakimś wygranym meczu można sobie pozwolić na taką rozrywkę, jeśli ktoś się pilnuje, to nie ma problemu. W Legii było inaczej, zbieraliśmy się na treningu, a po jego zakończeniu każdy wracał do siebie. Tam, gdzie zarabia się mniej pieniędzy bądź tam, gdzie każdy zarabia tyle samo, jest przyjemniejsza atmosfera.

Może zdradzisz nam kulisy Twojego transferu do Legii?

Nie wiedziałem wcześniej o zainteresowaniu Legii moją osobą. To był styczeń 1997 roku. Zanim trafiłem do Warszawy, miałem zostać wytransferowany do klubu z Korei Południowej – Samsunga Seul. Każdy utożsamia firmę „Samsung” z branżą elektroniczną, a okazało się, że produkuje także silniki do odrzutowców. Stadion znajdował się w niewielkiej odległości od lotniska. Gdy parę razy przeleciał obok nas odrzutowiec, to traciło się słuch na dwa dni (śmiech). Dostałem fajny apartament i eleganckie ubranie. Same testy miały trwać 4 dni, ale okazało się, że mam z nimi pojechać na obóz i spędziłem tam około dwóch tygodni. Miałem już wykupiony bilet powrotny do Polski. Kompletnie nie byłem przygotowany na ten obóz. Zagrałem tam w kilku sparingach, strzeliłem nawet bramkę w jednym ze spotkań. Podczas trwania obozu bardzo dużo biegaliśmy. Pamiętam, że kiedy nadszedł czas Wigilii Bożego Narodzenia w Polsce, ja robiłem „test Coopera”, bo przecież w Korei jest inna strefa czasowa. Pomyślałem sobie wtedy: wszyscy siedzą przy stole z rodzinami, a ja biegam sobie gdzieś w Korei Południowej (śmiech). Przy okazji tego wyjazdu przydarzyła mi się jedna historia. Miałem wykupiony bilet powrotny i w planach był powrót wraz z prezesem i menadżerem. Niestety źle przebukowano mi bilet i prawie całą dobę spędziłem w Londynie na lotnisku. Dobrze, że w Londynie było bardzo fajne lotnisko, więc było co zwiedzać. Azjaci to fajni ludzie, tylko zastanawiam się dlaczego oni aż tyle płacą piłkarzom… Nie przekłada się to przecież na wyniki sportowe. Odnośnie transferu do Legii: pan Sosnowski któregoś razu zapytał mnie: „Sylwek, jedziemy na obóz zimowy do Zakopanego. Chcesz tam jechać z chłopakami, czy do Warszawy, do Legii?”. Wcześniej nie słyszałem o ich zainteresowaniu moją osobą. O siódmej rano cały zespół zaczął się przygotowywać do wyjazdu do Zakopanego, a ja wraz z jego synem pojechaliśmy do stolicy. Zdecydowałem się podpisać kontrakt z klubem z Warszawy i zacząłem trenować z zespołem. Po 2-3 dniach pojechaliśmy na obóz, na Cypr.

Zostałeś królem strzelców w sezonie 1997/1998. Jakie uczucie Tobie towarzyszyło?

Wraz z Arkadiuszem Bąkiem i Mariuszem Śrutwą zostaliśmy ex aequo najlepszymi strzelcami. Co najśmieszniejsze, zagrałem w tamtym sezonie cztery spotkania na pozycji obrońcy, ponieważ reszta była kontuzjowana. W jednym z nich kryłem właśnie Śrutwę i niestety raz mi uciekł i zdobył bramkę. Śrutwa w ostatnim meczu sezonu nie trafił z rzutu karnego, przez co nie został samodzielnym liderem klasyfikacji strzelców. Czternaście strzelonych bramek to niedużo, ale na boisku ustawiany byłem w drugiej linii. Bąk i Śrutwa grali na szpicy i zapewne łatwiej było im zdobywać bramki. Niektórzy mówili o mnie, że piłka w polu karnym mnie szukała. Moim zdaniem, jeśli w meczu jest ok. 40 dośrodkowań w pole karne, to środkowy pomocnik powinien co najmniej 20 razy znaleźć się w nim. Kiedy zawodnik znajduje się na czterdziestym metrze od bramki, to powinien już iść za akcją i wbiec w „szesnastkę”, by odciążyć napastników.

Nie zagrałeś w lidze Koreańskiej, lecz trafiłeś do Chin. Jak to się stało?

Nie bałem się podjąć decyzji o grze w Azji. Teraz niektórzy obawiają się iść tam, ze względu na odległość dzielącą Polskę i kraje azjatyckie. Przecież całe życie nie będzie się grało w piłkę. W Jiangsu Shuntian byłem jedynie na wypożyczeniu. Legię trenował Franciszek Smuda i do Warszawy ściągnął kilku piłkarzy tj. Wojtala, Łapiński, Siadaczka, Citko, z którymi współpracował będąc trenerem Widzewa Łódź. Na wypożyczenie z Legii trafiła spora część graczy. Do Pogoni Szczecin odeszli wtedy m. in. Bednarz, Skrzypek czy Mosór. Jeden z moich menadżerów, Adam Mandziara, który obecnie zarządza Lechią Gdańsk skontaktował się ze mną telefonicznie i powiedział mi o możliwości transferu do Chin. Nawet nie spotkaliśmy się osobiście! Nie chciałem wyjechać tam „w ciemno”, więc postanowiłem udać się wcześniej w podróż, by zobaczyć, jaka jest specyfika tego miejsca. Miałem ten komfort, że obowiązywał cały czas mój kontrakt z Legią. Byłem tam 3-4 dni, w sparingach wypadłem dosyć dobrze. Wróciłem do Warszawy i… w Legii podziękowano Smudzie. Chwilowo trenerem został Gawara, który stwierdził, że mnie nie puści na wypożyczenie ale ostatecznie przeniosłem się na pół roku do Chin. Pojechałem tam sam. Moja żona co jakiś czas mnie odwiedzała, ponieważ uczyła się. Porozumiewałem się tam w języku angielskim. Na początku było fajnie, ponieważ trener Jiangsu pochodził z Rosji. Kiedy on coś powiedział, musiało to zostać przetłumaczone na język chiński, ale zanim on to przetłumaczył, ja wiedziałem już o co chodzi (śmiech). Jednak nie zagrzał on tam długo miejsca. Zagrałem we wszystkich meczach swojej drużyny. W Chinach obowiązuje system wiosna-jesień. Każdy się śmieje, kiedy opowiadam o tym, że graliśmy tam formacją 1-3-6-1. Występowałem na pozycji ofensywnego pomocnika.

Jak wyglądało życie w Azji?

Nie napotkałem tam żadnego problemu. Mieszkałem w hotelu. Miałem propozycję przeprowadzki do apartamentu. W ciemno zaakceptowałem ten pomysł. Kiedy myślisz o apartamencie, wyobrażasz sobie dwupiętrowe mieszkanie z dużymi pokojami. Okazało się jednak, że to był jakiś wieżowiec, dwudziestopiętrowy blok. Jechaliśmy na górę windą, tu coś malują, tu coś wiercą, hałas niesamowity. Razem z żoną stwierdziliśmy, że nie zdecyduję się wprowadzić tam i ostatecznie zostałem w hotelu. Życie w Chinach było tanie. Znajdowało się tam sporo restauracji, ponieważ mieszkałem w mieście, które zamieszkiwało osiem milionów ludzi. Jadłem to, co jedli Chińczycy. Bardzo lubiłem tamtejszą kuchnię. Kiedy lekko przejadała się chińska kuchnia, niedaleko znajdowała się restauracja „McDonalds”, do której brazylijscy koledzy z zespołu lubili odwiedzać. Piłkarsko byli jednak bardzo dobrzy. Decyzja o wyjeździe do Chin była bardzo dobra. Oczywiście istniały obawy, co do mojej przyszłości, kiedy skończy się okres wypożyczenia i wrócę do Legii, że może będę słabo grał. Wróciłem do Legii, gdzie trenerem był Dragomir Okuka, zdobyliśmy Mistrzostwo Polski, także nic nie straciłem na tym wyjeździe.

Po okresie gry w Legii trafiłeś do Lecha. Transfery na linii Warszawa – Poznań nie są często spotykane. Jak przyjęli Ciebie kibice w Poznaniu?

W międzyczasie byłem na Cyprze. Niestety nie poszło mi tam zbyt dobrze, ponieważ nabawiłem się kontuzji w sparingu. To był mecz pomiędzy AEL Limassol a Apollonem Limassol. Dwóch zawodników grało wyjątkowo agresywnie. Po którymś z wejść doznałem kontuzji nogi. Okazało się, że naderwałem więzadła. Miałem pauzować około tygodnia, lecz Cypryjczycy byli bardzo sceptyczni twierdząc, że to coś poważniejszego i nie będę zdolny do gry przez dłuższy czas. Sprowadzili zatem kogoś innego na moje miejsce, ale miałem już wtedy podpisany kontrakt. Właściciel klubu zaprosił mnie na rozmowę do siebie. Był w posiadaniu salonu samochodowego. Siedział w gabinecie z cygarem, wręczył mi bilety lotnicze dla mnie i dla mojej żony. Wiedziałem, że ze strony klubu pojawi się taka opcja. Wynająłem więc szybko adwokata na Cyprze, który współpracował także z ich klubem. Następnego dnia przyszedłem do właściciela wraz z adwokatem. Kiedy ujrzał nas, mało co nie połknął cygara, które palił (śmiech). Cypryjczycy przegrali sprawę odnośnie rozwiązania kontraktu. Na Cyprze spędziłem 2 miesiące. Podczas pobytu trenowałem indywidualnie na wypadek ewentualnego transferu, po to by nie trafić do nowego klubu nieprzygotowany. Wróciłem do Warszawy do Legii. Chciałem tam znów grać, lecz do klubu przyszedł nowy prezes, który stwierdził, że nie jestem potrzebny. Wtedy dostałem dwie propozycje: z Wisły Płock i z poznańskiego Lecha. Co prawda do Płocka miałbym bliżej z Warszawy, ale skusiłem się na grę dla Lecha, który był wówczas beniaminkiem. Nie zastanawiałem się długo, ze względu na atmosferę i otoczkę panującą w Lechu. W Poznaniu była tzw. „loża szyderców”. Zawsze Bartek Bosacki i Piotr Reiss podkreślali, że na tej loży mam dużo plusików i mnie tam lubią (śmiech). Nie strzeliłem tam wielu goli, ale jeśli już strzelałem, to były one bardzo ważnymi bramkami. Jeszcze przed zakończeniem sezonu stwierdziłem, że odejdę z Lecha i zaczęto wpuszczać mnie jedynie na końcówki spotkań. Zresztą po sezonie w klubie zrobiono „czystki”. Ale mimo wszystko miło wspominam pobyt w Poznaniu.

Po Lechu był Górnik Łęczna.

Byłem także przymierzany do gry w Widzewie Łódź, ale ostatecznie nie dogadałem się z władzami klubu. Troszkę ryzykowałem, ponieważ nie miałem wtedy klubu, lecz potem dostałem telefon z propozycją gry w Łęcznej. Wybór okazał się strzałem w „dziesiątkę”. Atmosfera była bardzo rodzinna, podobna do tej w Stomilu. Mieszkałem w Lublinie, jak większość zawodników Górnika. Ludzie byli bardzo uprzejmi. W Łęcznej był fajny, kameralny stadion, naprawdę było super.

Przejdźmy teraz do tematu reprezentacji. Opowiedz nam trochę o swoich występach.

Pierwszą swoją bramkę w narodowych barwach strzeliłem na stadionie w Ostrowcu Świętokrzyskim w meczu z Litwą w 1995 roku. I to z głowy, w okienko! (śmiech). Mecze w kadrze były bardzo ciężkie, ponieważ graliśmy z mocnymi przeciwnikami, bo jednak Anglia m. in. z Alanem Shearerem w składzie miała dobrą „pakę”. Silna była też Szwecja z Henrikiem Larssonem. My też mieliśmy teoretycznie mocną reprezentację, w której grali Nowak, Kosecki, Wałdoch, Brzęczek, Łapiński, ale tamte kadry były mocniejsze od naszej. Pierwsze powołanie otrzymałem będąc jeszcze zawodnikiem Stomilu Olsztyn na mecz z Azerbejdżanem. Byłem wyznaczony do indywidualnego krycia jednego z azerskich graczy, ale sobie poradziłem. Następny mecz w kadrze był rozgrywany w Zabrzu z reprezentacją Francji. Ostatnio rozmawiałem z Adasiem Zejerem, który zapytał mnie: „kogo ty tam kryłeś, Dessaily’ego?”, ja mówię: „Cantonę kryłem indywidualnie”. Błoto sięgało niemalże do kostek, ale Cantona trochę mi pomógł, bo wyszedł w lankach (śmiech). Nie chciało mu się biegać! Ale najśmieszniejsze jest to, że mam takie nagranie, że biegam za Erikiem Cantoną, na tablicy wyników stan 0:0 i następnie jest kadr na ławkę rezerwowych reprezentacji Francji. Siedział na niej Zinedine Zidane. Był on wtedy dopiero po malutku wprowadzany do kadry. Adaś mówi: „ty grałeś, a Zidane siedział na ławce”, a ja na to: „zobacz, gdzie jest on, a gdzie jestem ja!” (śmiech). Wtedy w Stomilu grałem w ofensywie, a w reprezentacji grałem bardziej defensywnego pomocnika. Grałem także m. in. w spotkaniu towarzyskim przeciwko Brazylii.

W meczu z Bułgarią strzeliłeś dwie bramki. Czy po tym spotkaniu pojawiły się jakieś propozycje z innych klubów?

Wtedy byłem w Legii. Było wszystko dobrze, więc nie myślałem o transferze. Gdyby to było dziś, Legia by mnie sprzedała pewnie już z pięć razy. Legią zarządzał wtedy koncern „Daewoo”, a oni niezbyt liczyli się z pieniędzmi, bo chcieli zdobywać ciągle Mistrzostwo Polski i pragnęli gry Legii w Champions League. Ówcześnie było bardzo ciężko dostać się do Ligi Mistrzów. Otrzymałem propozycję z TSV 1860 Monachium. Prezes TSV przybył na ten mecz, aby dopiąć transfery dwóch piłkarzy bułgarskich: Borimirova i Leczkowa. Przylecieli po nich samolotem, bądź helikopterem. Strzeliłem te dwie bramki i od razu powiedzieli, że pasuję do niemieckiego stylu gry, że dobrze gram głową. Już trochę wcześniej mnie obserwowali, lecz w Legii nie podjęli żadnego tematu. Było też zainteresowanie Borussii Dortmund mną i Marcinem Mięcielem, zaś Legia postawiła „weto”. Szkoda trochę, że któryś z tych transferów nie doszedł do skutku, bo uważam, że liga niemiecka byłaby dla mnie idealna.

Z jakimi piłkarzami z kadry kiedyś się przyjaźniłeś?

W reprezentacji dominowali piłkarze grający na co dzień za granicą. Kolegowałem się ze wszystkimi po trochu, jednak nieco bliżej mi było do piłkarzy występujących w polskich klubach. W kadrze byli jednak Wałdoch i Brzęczek, którzy także trzymali z nami. Byli bardzo kulturalni, co obecnie jest rzadkością.

Którego z zawodników wskazałbyś jako najlepszego, z jakim grałeś w jednej drużynie?

Myślę, że Marek Citko lub Mariusz Piekarski. Robili charakterystyczne „kółeczka” z piłką na środku boiska. Byli bardzo kreatywni. Kontakt wzrokowy, piłeczka na wolne pole. Marnując jakąś sytuację w Legii nie martwiłem się, ponieważ myślałem sobie: „za pięć minut będziesz miał następną szansę, bo ktoś ci za chwile dobrze poda”.

A z przeciwników?

Zawsze ciężko się grało przeciwko Kaziowi Węgrzynowi. Zawodnik z charyzmą, twardy, nieustępliwy, grający zawsze na pograniczu faulu.

Jak łączysz funkcję trenera w Stomilu z prowadzeniem własnej szkółki piłkarskiej?

Akurat jedno z drugim nie koliduje, ponieważ w Stomilu treningi odbywają się w godzinach porannych, czasem zdarzają się po południu. Oczywiście musiałem także zatrudnić dwóch trenerów w swojej szkółce. Ja zajmuję się jedną grupą z rocznika 2006/2007, która jeździ na różne turnieje m.in. za granicę. Nie mam z tym żadnych kłopotów. Wszystko jest dograne.

Uważasz, że teraz łatwiej jest się dostać do klubu z Ekstraklasy niż kiedyś?

Obecnie jest ciężko. Patrząc na niektórych chłopaków grających w Stomilu myślę, że część z nich poradziłaby sobie w Ekstraklasie. Może nie w Legii, Wiśle czy Lechu, ale w innych zespołach mogliby sobie poradzić. Piłkarsko wyglądają dosyć solidnie i biorąc pod uwagę ten aspekt, sądzę, że ta drużyna powinna się utrzymać w lidze. W kwestii transferu do wyższej ligi ważną rolę odgrywają menadżerowie. Przejście do lepszego klubu ułatwiają także odpowiednie umiejętności danego zawodnika, który ma „to coś”, co pozwoli mu wskoczyć na wyższy poziom.

Czy wycisnąłeś maksimum ze swojej kariery?

Mógłbym grać nieco dłużej w piłkę. Skończyłem grać zawodowo w 2005 roku. Moim ostatnim klubem była Odra Wodzisław Śląski. Odniosłem tam kontuzję, byłem nieprzygotowany do gry i rozwiązałem kontrakt za porozumieniem stron z Odrą. Miałem propozycję ze Stomilu, ale chciałem, żebym został w Olsztynie dobrze zapamiętany. Po prostu nie chciałem „odcinać kuponów”.

Masz może jakieś rady dla młodych piłkarzy z naszego województwa?

Podstawą powinno być odpowiednie odżywianie. Widzę po grupie prowadzonych przeze mnie chłopców, że niby dobrze wyglądają ale są nieco słabsi fizycznie od swoich rówieśników spoza województwa. Kiedyś jechałem na obóz ze szkółką. Jeden z rodziców napisał mi wytyczne, żeby pilnować jego dziecka, żeby dobrze się odżywiał. Mówię: „dobra, będę go pilnował”. Okazało się, że tutaj trzeba trzydziestu pilnować. Surówka nie, sałatka nie, najlepiej, żeby był schabowy, sosik, ziemniaczki i rosół. Prócz tego ważne jest wytyczanie sobie celu i dążenie do niego. Oczywiście do pewnego wieku piłka jest zabawą i nie można wywróżyć komuś wcześnie sukcesu. Poza tym ważna jest konsekwencja w działaniach oraz szczęście, bo jak ktoś ma duże umiejętności to gdzieś tam zostanie to na pewno dostrzeżone, ale są też tacy rzemieślnicy, którzy powinni także poradzić sobie z grą w Ekstraklasie lub I lidze. Na zapleczu Ekstraklasy również można zarobić przyzwoite pieniądze. Sport pomaga także w innych sprawach, np. gdy trzeba zapłacić mandat (śmiech). Wracałem w nocy z lotniska z moją chrześnicą. Funkcjonariusze zatrzymali mnie, dałem im swój dowód osobisty i jeden z nich pomylił mnie z Czerkawskim (jeden z najwybitniejszych polskich hokeistów w historii – przyp. red.). Powiedział: „o, pan Czerkawski”. Tak sobie pomyślałem: „jak powiem Czereszewski, a on może nie lubi piłkarzy”, więc mówię: „Czerkawski”. Policjant zaczął ze mną rozmawiać, przytaczając fakty z życia pana Mariusza Czerkawskiego, np. że lubi grać w golfa, ja z kolei odpowiadam: „tak, lubię grać, lubię”. Spostrzegłem jednak, że zaczął wypisywać mi mandat, wpisując w rubryce nazwisko: „Czerkawski Sylwester”. Wsiadłem do samochodu. Moja chrześnica zaczęła mnie pytać, po co rozmawiałem z policjantem o hokeju. Odpowiedziałem jej: „pomylił się”. Mandat przyszedł do Klewek, a moja mama powiedziała: „przepraszam, tu co prawda jest Sylwester, ale nie Czerkawski” i mandat został unieważniony (śmiech). Niedawno miałem taką sytuację, że jeden z sędziów, który sędziował Stomilowi któreś ze spotkań zadał mi pytanie w przerwie meczu: „co pan tam robił ostatnio na Facebooku z Jerzym Dudkiem?”. Ja mówię: „Dudka to znam”, a on na to: „a w golfa pan gra?”. Widać także i on pomylił mnie z Mariuszem Czerkawskim.


Rozmawiali: Mariusz Bojarowski i Emil Wojda.
Fotografie: Archiwum prywatne Sylwestra Czereszewskiego, archiwum WMZPN.