Tym razem wybieramy się na wschód naszego województwa – do Ełku. Tam przygodę z piłką zaczynał zawodnik, który w swojej karierze zagrał łącznie 177 meczów w Ekstraklasie!
Właściwie to wszystko zaczęło się we wsi Barany, gdzie grając na polach bramki robiło się z kamieni, ubrań czy butów… potem były już boiska betonowe i żużlowe. I tak krok po kroku, przez zielone murawy Mazura Ełk, Warmii Grajewo, Jagiellonii Białystok, aż po najnowocześniejszy w tamtych czasach stadion w Polsce – Korony Kielce. Paweł Sobolewski – bohater cyklu #TuZaczynałem opowiada o swoim piłkarskim życiu, o trenerze Nawałce, o tym jak w Kielcach powstała “Banda Świrów” oraz o… pogoni za Remkiem Sobocińskim 😉
Gdzie miały miejsce Twoje pierwsze kontakty z piłką?
Pierwsze kopnięcia piłki miały miejsce we wsi Barany niedaleko Ełku, ponieważ tam mieszkałem. Super czasy. Mieszkałem tam do 10. roku życia. Tam też nauczyłem się techniki (śmiech). Wiadomo, nie było tam boisk, grało się na polach. Często też wiosną wylewała woda, wtedy były najfajniejsze mecze.
Jak wyglądało to boisko? Z czego były zrobione bramki?
Bramki były zrobione z kamieni, ubrań lub butów. Zazwyczaj było nas 6-8. Nierzadko obijaliśmy piłkę o ścianę. Narysowaliśmy bramkę na ścianie u kolegi na podwórku. Cały czas była tylko piłka, piłka i jeszcze raz piłka. Kiedy przyszła zima, graliśmy na stawie w hokeja. Całym rokiem człowiek się ruszał. Ostatnio próbowałem porównać nasze dzieciństwo z tym, które dzieci mają obecnie. Jeśli miałbym wybrać, to wolałbym zdecydowanie te moje.
Pamiętasz swoje pierwsze piłkarskie buty?
Pierwsze swoje buty to chyba dostałem po kimś. Pochodziłem z biedniejszej rodziny, ledwo wiązało się koniec z końcem. Co prawda oboje rodzice pracowali, ale było bardzo ciężko. Tak jak wspominałem, kiedy miałem 10 lat, przeprowadziliśmy się do Ełku. Na pierwszy trening poszedłem bodajże w wieku 12 lat do Mazura Ełk do juniorów. Na ogół były popularne takie czarne buty, gumowane – takie dostawaliśmy z klubu. Te moje pierwsze buty były skórzane. Bardzo się z nich cieszyłem.
Opisz jak trafiłeś do ełckiego klubu? Sam poszedłeś? Był jakiś nabór? Ktoś Cię wypatrzył?
Trafiłem tam przez szkołę na zajęciach wychowania fizycznego. Kiedyś mieliśmy W-F z prawdziwego zdarzenia. Tak ja uważam. Tego, co my robiliśmy na W-F, teraz z pewnością się nie robi. Na tych zajęciach między innymi graliśmy w piłkę. Wyróżniałem się na tle innych dzieciaków w szkole. Był tam taki nauczyciel – Juliusz Tyszkowski, który wziął mnie pod swoje skrzydła, zresztą do dnia dzisiejszego często się spotykamy i rozmawiamy. To on zaprowadził mnie na trening do Mazura Ełk.
Pracował on w klubie?
Nie, był jedynie nauczycielem w szkole. Potem miał co prawda jakiś epizod w klubie, jednak mnie już wtedy nie było w Mazurze.
Gdzie graliście w szkole?
Graliśmy na betonowych boiskach. Było też duże, trawiaste boisko, jednak strasznie na nim skakała piłka, więc lepiej grało się na betonie, bo było równiej. Przy szkole była hala i tam znajdowały się duże okna. Poniżej okien był dosyć wysoki murek, a okna były przykryte kratami. Obijaliśmy zatem piłkę o kraty, trzeba było potem przyjąć piłkę i ponownie obić o kraty. Graliśmy tak niemalże na każdej przerwie. Człowiek nieświadomie szlifował swoją technikę. Raz, że kiwało się z kolegami, a dwa, że ćwiczyło się przyjęcie, podanie piłki i tak dalej.
Czy oprócz tego graliście w jakieś podwórkowe gry?
Tak, graliśmy oczywiście mecze, albo na jedną bramkę, gdzie jedna osoba stawała na bramkę, reszta była w jej pobliżu i trzeba było strzelić ileś tam bramek, po zdobyciu których bramkarzowi kopało się piłką w tyłek jak najmocniej.
Miałeś jakieś przygody z innymi sportami?
Miałem dobrą koordynację ruchową i grałem też w koszykówkę, w siódmej czy ósmej klasie. Byłem najniższy w drużynie, ale występowałem w turniejach, ponieważ byłem sprawny. Jednak piłka nożna w moim przypadku to było 99% sportu, który uprawiałem.
Czy któryś z Twoich kolegów z czasów szkolnych grał gdzieś potem w piłkę zawodowo lub półzawodowo?
Tak, na poziomie województwa grał Bartek Koniecko, aktualny prezes Mazura – Radek Dorszewski grał w niższych ligach w Niemczech. Nasz nauczyciel Juliusz Tyszkowski, o którym wspomniałem wcześniej, zmienił szkołę, przenosząc się do szkoły średniej i „zgarnął” nas ze sobą do tej szkoły. Starał się rok po roku zbierać dobrą ekipę i taką też mieliśmy. W rozgrywkach międzyszkolnych reprezentowaliśmy szkołę, tzw. „ekonomiak” i jednocześnie klub. Zdobyliśmy mistrzostwo szkół województwa suwalskiego, bo wtedy takowe istniało.
Opowiedz nam zatem może o początkach w klubie sportowym. Jak wtedy się czułeś?
Przejął mnie śp. Stefan Marcinkiewicz. To on prowadził mnie w juniorach przez 3-4 lata. Wychodziło się na trening i się grało na żużlowym boisku, bo tylko takie kiedyś było. Kiedy wychodziłem na trening, cieszyłem się. Niczego więcej do szczęścia nie było mi trzeba.
Jak kiedyś wyglądały wyjazdy na mecze?
Jeździliśmy „ogórkami”. Siedziało się na takim garbie koło silnika. Do plecaka pakowało się strój, buty, kanapkę, jak była. Ale najważniejszy był mecz. Szczęśliwym się wracało do domu, najczęściej się wygrywało. Mieliśmy taki rocznik, że mecze wygrywało się po 20:0. Teraz trochę rzadziej zdarzają się takie wyniki. W juniorach zdobywaliśmy mistrzostwo województwa. Mieliśmy naprawdę mocną drużynę i szczerze powiedziawszy wydawało mi się, że kilku chłopaków mogłoby bardziej zaistnieć w piłce niż ja, niestety jednak nikt z chłopaków nie poszedł gdzieś dalej, z różnych powodów: ktoś złapał kontuzję, ktoś zrezygnował, ktoś poszedł do pracy, ktoś poszedł na studia. Gdyby to były obecne czasy, to albo jakiś klub albo menedżer nie pozwoliłby na to, żeby skończyli grać w piłkę.
Czy oprócz treningów w klubie grywałeś także potem na podwórkach?
Ależ oczywiście! Mieszkałem przy ulicy Suwalskiej (osiedle Zatorze). Na stadion chodziłem pieszo, nawet parę razy dziennie się zdarzało. Na trening, do domu i jeszcze raz na boisko. Większość rzeczy odbywało się w centrum Ełku, czy to spotkania z kolegami, czy mecze między sobą na boisku. Także graliśmy na boisku szkolnym, na które miałem 100-200 metrów. Graliśmy także mecze międzyosiedlowe. To były mecze! Osiedlowe mecze były bardzo ważne. Co prawda nie było zakładów, że gramy o coś. Trzeba było pokazać jednak swoją dominację. Nie było żadnego chamstwa na meczach, nikt się nie bił, przynajmniej ja nie pamiętam takiej sytuacji.
Jak w Twoim przypadku przebiegło to przejście z juniorskiej do seniorskiej piłki?
Bardzo szybko. Gdy miałem nieco ponad 15 lat do zespołu seniorów wziął mnie trener Andrzej Zientarski. Seniorzy grali w lidze okręgowej, ale dla mnie było to coś pięknego. Kiedy kończyłem trening, a seniorzy zaczynali, to patrzyłem na nich jak na jakieś gwiazdy, a po krótkim czasie już z nimi trenowałem. Swój pierwszy mecz w seniorach zacząłem w podstawowym składzie. Wszedłem do zespołu i od razu zacząłem grać.
Pamiętasz nazwiska zawodników, którzy grali wtedy w seniorach?
Tak: Grzegorz Bubienko, Robert Sakowicz, który grał później w Okocimskim Brzesko, Mariusz Miakinin czy Robert Dobkowski.
A pamiętasz swój pierwszy mecz?
Tak, oczywiście! Rywalem była Tęcza Oracze. Jej sponsorem był Andrzej Cybulko. Pojechałem tam strasznie „podjarany”. Boisko, co zresztą potwierdzi Andrzej, któremu ten wywiad każę przeczytać, było piaszczyste i lekko pochyłe. Ledwo dało się po nim biegać. Przegraliśmy wówczas 0:2 i to była wówczas taka niespodzianka. Niemalże wszyscy myśleli, że to my wygramy, zresztą nawet sami tak sądziliśmy, no bo jak to, Mazur Ełk sobie nie poradzi? No ale przegraliśmy. Często wspominamy to spotkanie z Andrzejem. „Przyjechał „Sobolek” – młoda gwiazda Mazura Ełk i przegrali” – tak zawsze mówi.
Jak wyglądały wyjazdy z drużyną seniorów? Różniły się od tych wyjazdów w młodszych grupach wiekowych? Jeździliście lepszym autobusem, w lepszych warunkach?
Nie, nie było takiego wyboru autobusów, lepszy czy gorszy. Wszystko wyglądało bardzo podobnie. Zdarzało się, że na mecze jeździliśmy też samochodami.
Na jakiej pozycji grałeś?
Grałem na boku pomocy lub w środku jako ofensywny pomocnik. Z kolei w juniorach grywałem także na środku obrony. To był fajny czas. Miałem w sobie coś takiego, że potrafiłem czytać grę, zresztą do dziś to mam. Wiedziałem kiedy i gdzie mniej więcej spadnie piłka, gdzie za chwile będzie zagrywał piłkę przeciwnik. Nie było komu grać na tej pozycji i musiał zauważyć coś we mnie, że sprawdzę się w tej roli na boisku. Kiedy skończyłem grać zawodowo w piłkę, także grałem jako środkowy obrońca, ponieważ nie jest już tak łatwo biegać, a na tej pozycji nie ukrywajmy biega się najmniej, często trzeba grać głową i z głową. Te mecze w juniorach pomogły mi w graniu na pozycji obrońcy.
Co według Ciebie zadecydowało o tym, że już w wieku 15 lat zostałeś włączony do pierwszej drużyny?
Może to co powiem pozwoli odpowiedzieć na pytanie: co roku, kiedy od stycznia do grudnia trenowaliśmy śp. Trener Stefan Marcinkiewicz rozdawał dyplomy za obecność na treningach. Zawsze na treningach mogłem pochwalić się stuprocentową frekwencją. Nigdy nie opuściłem treningu. Nigdy. Nie interesowało mnie to, że jestem chory, czy jest zimno na dworze, czy jest ulewa – szedłem na trening. Po prostu nie było takiej możliwości, bym nie szedł na trening. Nawet mama nie dyskutowała ze mną. Nikt mnie nie zmuszał, bym tak robił, lecz sam tak chciałem. Najczęściej to rodzic obecnie „wypycha” dziecko na trening. Ja sam chciałem grać w piłkę. Nigdy też, kiedy bolała mnie noga czy cokolwiek innego, nie zgłaszałem, że chcę zejść z boiska. Nie wiedziałem, że zostanę zawodowym piłkarzem, nawet wtedy, gdy grałem w Warmii Grajewo, gdzie przecież występowaliśmy w trzeciej lidze z drużynami z makroregionu – np. z Warszawy. Wtedy już można było zarobić troszkę „kasy”, ale nawet wtedy nie myślałem, że będę grał zawodowo w piłkę. Praktycznie do 20. roku życia nie zarabiałem na graniu w piłkę. Po prostu postawiłem sobie taki cel, żeby grać, nic więcej. Czasy się zmieniły. Wszystko to poszło w kierunku pieniędzy, istnieje wiele szkółek piłkarskich, są inne warunki do trenowania. Kiedyś brało się kanapkę z wodą i cukrem, wychodziło się i grało.
Czy rodzice mieli jakieś obiekcje, co do Twojej gry w piłkę?
Właśnie nie. Wiedzieli, że dużo trenuję i nie przeszkadzali mi w tym. Teraz sam jestem rodzicem i muszę przyznać, że te nasze dzieci trochę za bardzo rozpieszczamy.
Jak to się stało, że trafiłeś do Wigier Suwałki w 1998 r.?
Było to wypożyczenie. Wigry grały wówczas w III lidze, były wyżej od nas. Do Suwałk trafiliśmy we trzech: Darek Jeżewski, Darek Ryszkiewicz i ja. Spędziłem w Wigrach pół roku. Dojeżdżaliśmy do Suwałk, nie mieszkaliśmy tam. Organizacja w klubie też była nienajlepsza.
Z jakimi drużynami graliście?
Między innymi z Chemikiem Bydgoszcz, MKS-em Mława i Arką Gdynia. Po rundzie jesiennej wróciłem do Mazura.
Po Mazurze Ełk była Warmia Grajewo. To był transfer definitywny?
Tak, kluby się dogadały. Warmia grała w IV lidze, a trenerem był Andrzej Zientarski, z którym pracowałem w seniorach w Mazurze Ełk. Kiedy został trenerem zespołu z Grajewa, bardzo zabiegał o to, bym przeszedł do Warmii. Tworzyła się tam fajna drużyna, bo finansowo i organizacyjnie w klubie było dobrze. Nie udało nam się awansować w pierwszym sezonie. Sztuka ta udała się w kolejnym sezonie, jednak trenera Zientarskiego w klubie już nie było. Przyszedł nowy trener – Zbigniew Kieżuń. Po wywalczeniu awansu do III ligi prezentowaliśmy się bardzo dobrze.
Ale jeszcze w międzyczasie zagrałeś jedną rundę w Jagiellonii?
Tak. Grając dobrze w Warmii Grajewo zauważyła mnie Jagiellonia Białystok, grająca w II lidze, czyli odpowiedniku dzisiejszej pierwszej. Wzięli mnie jako wyróżniającego się zawodnika w Warmii. W „Jadze” grałem w rundzie jesiennej sezonu 2001/2002. Rozegrałem tam 13 spotkań, trenerem był Wojciech Łazarek.
Jak wyglądał Twój pobyt w „Jadze”?
Dojeżdżałem z Ełku do Białegostoku. Wypożyczył mnie Sławomir Purzeczko – właściciel firmy ochroniarskiej „Purzeczko”. On był sponsorem Warmii Grajewo i właścicielem mojej karty zawodniczej. Dostałem od niego auto, tak zwaną „żółtą strzałę”, czyli Nissana Micrę. Bardzo fajny okres. Niedługo po ślubie właśnie miało czas to wypożyczenie do Jagiellonii. Byłem bardzo stremowany podczas pierwszych treningów i pierwszego meczu. Pojechaliśmy wówczas do Opoczna na mecz z Ceramiką. Podczas podróży do Opoczna patrzyłem przez szybę i rozmyślałem: „Dokąd ja jadę?”. Byłem przyzwyczajony do niedalekich podróży, a jadąc do Opoczna myślałem, że to w ogóle jakiś inny świat. Kiedy jednak wyszedłem na mecz, to czułem się „jak ryba w wodzie”. Nie miało to dla mnie znaczenia, czy była to IV czy II liga – najlepiej czas spędzało się na murawie. Przegraliśmy tamten mecz 0:1, ale to było niezłe spotkanie w moim wykonaniu. Odkąd trafiłem do Jagiellonii, grałem praktycznie cały czas w pierwszym składzie. Grałem jako prawy pomocnik. Strzeliłem trzy bramki, zaliczyłem parę asyst, także to chyba dobry wynik jak na gościa, który przyszedł z IV ligi. Zdobywałem gole z drużynami, które potem awansowały do I ligi, czyli z Lechem Poznań i Szczakowianką Jaworzno.
Dlaczego zatem wróciłeś do Warmii?
Tak, jak wspomniałem, wypożyczył mnie pan Purzeczko. Zarabiało się już trochę więcej pieniędzy, jednak Jagiellonia miała spore kłopoty finansowe i organizacyjne. Byłem tak dogadany, że prócz pensji będę dostawał zwrot kosztów dojazdów, ale odbywało się to bardzo późno i opieszale. Ciągle były opóźnienia w tych wypłatach. Byłem wtedy jeszcze młody, uczyłem się życia i pan Purzeczko stwierdził, żebym wracał do Grajewa, skoro takie panują tam realia i tak też zrobiłem. Nie rozpaczałem jakoś bardzo z tego powodu, po prostu grałem dalej, robiłem swoje. W Warmii było mi dobrze. Wszystkie pieniądze dostawałem na czas. Miałem swoje mieszkanie, opłaty i inne wydatki, więc nie mogłem sobie pozwolić na opóźnienia związane z finansami. Oczywiście, gra w niższej lidze pod względem sportowym była małym „minusem”, jednak mieliśmy w Grajewie fajną drużynę w III lidze. Jakoś tak naturalnie przyszło mi pogodzenie się z tym faktem, po prostu chciałem grać. Grałem w Grajewie jeszcze przez półtora roku, strzeliłem kilkanaście bramek, grając na pozycji ofensywnego pomocnika.
Czy miałeś wówczas inne propozycje?
Tak, byłem w Groclinie Grodzisk Wielkopolski na tygodniowych testach za czasów trenera Kaczmarka. Zagrałem w dwóch sparingach, niby byłem chwalony ale nie wzięli mnie z różnych względów. Teraz, gdy młody zawodnik jest utalentowany, to kluby chcą jak najszybciej go zakontraktować. Kiedyś polityka klubów była taka, że bardziej potrzebni byli zawodnicy doświadczeni.
Finalnie trafiłeś jednak do Jagiellonii?
Dokładnie. Trenerem był Witold Mroziewski. W klubie organizacja uległa poprawie, Jagiellonia stawała na nogi, budowała dobry zespół. Sezon wcześniej, gdy grałem w barwach Warmii Grajewo, rywalizowaliśmy z „Jagą”, ponieważ kiedy my awansowaliśmy z IV ligi, to oni spadali z drugiej. Do pewnego momentu szliśmy ze sobą „łeb w łeb”, jednak to Jagiellonia na finiszu rozgrywek okazała się drużyną lepszą i awansowała do drugiej ligi. W klubie z Białegostoku spędziłem 4 lata. Spotkałem tam m.in. trenera Adama Nawałkę, Remka Sobocińskiego, Jacka Chańko, Wojtka Kobeszko.
To opowiedz nam o tym czasie spędzonym w Jagiellonii.
Jagiellonia niemalże od razu chciała awansować do 1 ligi. Podstawy ku temu były – mieliśmy dobrych graczy w kadrze, finansowo też było dobrze. Z atmosferą w klubie bywało różnie, ponieważ rok po roku chcieliśmy awansować, ale niestety nam się nie udała ta sztuka. W kolejnych sezonach także próbowaliśmy, raz nawet odpadając w barażach. Po trenerze Mroziewskim Jagiellonię prowadził Adam Nawałka, którego potem zastąpił Ryszard Tarasiewicz. Przed rundą wiosenną sezonu 2006/2007 odszedłem do Korony Kielce. Już w Jagiellonii czuć można było „atmosferę wielkiej piłki”. Fajny czas. Kiedy trafiłem do Białegostoku po raz drugi miałem początkowo ciężko, przez pewien czas w ogóle nie grałem. Moja żona była na każdym meczu, czy to w Jagiellonii czy w Koronie. Kiedy w ogóle nie grałem przez kilka spotkań, miałem łzy w oczach, gdy opuszczałem stadion. Byłem bardzo wkurzony, tak bardzo chciałem grać. Trener obiecywał mi, że będę grał. Ale co to znaczy obiecać granie? Teraz już wiem. Wiadomo, że kiedy chce się pozyskać zawodnika, obiecuje mu się różne rzeczy, ale dochodzi do tego rywalizacja i już nie jest tak kolorowo. Zacząłem zastanawiać się, co źle robię. Kiedy jednak wywalczyłem sobie miejsce w podstawowej „jedenastce”, nie oddałem już go do końca. Fajnie to wyglądało, z roku na rok rozwijałem się jako zawodnik, nie zatrzymywałem się w rozwoju. Działo się tak przez mój charakter, który nie pozwalał mi się przestać chcieć się rozwijać. Pomimo, że zarabiało się już znacznie więcej, to nadal chciałem się rozwijać. Kiedy byłem jeszcze w Grajewie i grałem w III lidze to poczułem, że to jest to, co chcę robić w życiu. Podobnie było z grą w Jagiellonii – tam chciałem trafić. Z kolei o Ekstraklasie w ogóle nie myślałem. Liczyło się to, co jest tu i teraz. Co ma być, to będzie. Chciałem grać.
Jak wspominasz współpracę z trenerem Nawałką?
Bardzo pozytywnie. Bardzo dużo mnie nauczył, jeżeli chodzi o taktykę, jak poruszać się na boisku, itd. Dużo wiedzy czerpałem. Bardzo fajny człowiek, profesjonalista w każdym calu, można było przyjść do niego i porozmawiać na każdy temat. Gdy spotykam się z kolegami, to często wspominamy, że kiedy był trening to nie było zmiłuj. Teraz wiem, o co mu wtedy chodziło, żeby się skupić na treningu, żeby ćwiczenia robić dokładnie, nie rozmawiać. Za trenera Nawałki, kiedy jechaliśmy na mecz wyjazdowy, gdy nocowaliśmy w hotelu, to 10 minut przed śniadaniem trener kazał nam iść na spacer, żeby orzeźwić umysły i dopiero wtedy szliśmy na śniadanie. Trener obserwował przez okno, kto wyszedł na spacer, a kto nie. Brało się kolegę z zespołu, rozmawiało się z nim na spacerze przez 10 minut i szło się na śniadanie. Mieliśmy chodzić, lecz niektórzy wychodzili na dwór i jedynie stali. Kiedy trener zauważył to, dawał zawodnikom srogie kary. Jeżeli trener powiedział, że to masz zrobić, to miałeś to zrobić i tyle. Wyrobienie sobie takiego autorytetu pozwoliło mu dotrzeć na szczyt.
A trener Tarasiewicz?
Zapamiętałem go jako takiego „luźnego” człowieka, zupełnie inna osobowość niż Adam Nawałka. Wyluzowany, stonowany. Bardzo fajny czas za trenera Tarasiewicza w Jagiellonii. Chyba też rozegrałem swoją najlepszą rundę, jeżeli chodzi występy w „Jadze” i przeszedłem do Korony Kielce.
Numer, z którym grałeś na plecach w Jagiellonii był nawet zastrzeżony swego czasu.
Tak. Kiedy odchodziłem z Jagiellonii stanowisko Prezesa Klubu piastował Aleksander Puchalski. Ogólnie był takim prezesem-kibicem. Utrzymywał fajny kontakt z zawodnikami. W grudniu odbyło się zebranie kibiców i piłkarzy jeszcze na starym stadionie „Jagi”. Już było wiadomo, że odchodzę do Korony. Nagle przyszli ludzie z kwiatami i moją koszulką. Zapraszają mnie, składają podziękowania i tak mówię sobie w myślach: „co tu się dzieje?”. Ze łzami w oczach Prezes powiedział mi, że dziękuje mi za wszystko, za poświęcenie dla klubu i oznajmia mi, że mój numer będzie zastrzeżony. Zacząłem się zastanawiać, czy zasłużyłem sobie na to wyróżnienie aż tak bardzo. No ale numer faktycznie zastrzegli, jednak ostatnio z takim numerem ktoś grał, więc któryś z następców prezesa zezwolił jednak na grę z tym numerem na plecach.
To opowiedz, jak trafiłeś do Korony. Zdradź kulisy transferu.
Korona Kielce starała się o mnie aż trzykrotnie. Kiedy tam trafiłem, było to ich trzecie podejście do mojego transferu. Do trzech razy sztuka (śmiech). Wcześniej Jagiellonia nie puszczała mnie, ponieważ chciała awansować i miałem jej w tym pomóc. Nie udawało się. Razem z Michałem Trzeciakiewiczem przeszliśmy do Korony Kielce za bardzo duże jak na tamte czasy pieniądze. „Trzeci” był młodym, dobrze zapowiadającym się zawodnikiem, a ja wchodziłem w idealny dla zawodnika wiek. Byłem solidnym ligowcem, ale nie starym, więc można było ze mnie trochę pokorzystać. Tak to się odbyło i zostałem zawodnikiem Korony. Łatwiej było nam się tam zaaklimatyzować we dwójkę z Michałem. Oczywiście dzieliliśmy pokój na obozach i tak zaczęła się moja przygoda z Ekstraklasą. Wówczas trenerem był Rysiu Wieczorek. Ponadto miałem także ofertę z Bełchatowa, byłem tam na testach wydolnościowych, jednak Korona Kielce okazała się bardziej zdeterminowana.
Jakie były Twoje pierwsze wrażenia, gdy zacząłeś trenować z Koroną?
Wrażenia były niesamowite. Tam zbudowany został jeden z pierwszych, nowoczesnych klubowych stadionów. Wiedziałem, na co się piszę. W porównaniu do ówczesnego obiektu Jagiellonii było to coś niesamowitego. Kontrakt i to wszystko, co tam zastałem, było w pełni profesjonalne. Czułem się, jakbym został wybrany spośród wielu tysięcy piłkarzy.
Pamiętasz swój pierwszy mecz w Ekstraklasie?
Tak, oczywiście. Wygraliśmy z Arką Gdynia 1:0. Byłem w tamtym spotkaniu bliski zaliczenia asysty, co prawda Marcin Robak trafił do siatki, jednak był na pozycji spalonej i sędzia nie uznał gola. Cały stadion wypełniony po brzegi, kilkanaście tysięcy osób, fantastyczna atmosfera. Już wtedy poczułem, że to jest Ekstraklasa. Wcześniej w Pucharze Ekstraklasy w spotkaniu z Cracovią zaliczyłem 2 asysty przy obu golach „Robaczka”, także wszedłem bardzo udanie do drużyny. W kolejnym meczu także zaliczyłem asystę przy golu Marcina z Wisłą Płock. Słynąłem z tego, że mało strzelałem, a z kolei bardzo dużo dogrywałem. Przeprowadzałem dużo akcji ofensywnych, dużo asyst notowałem. Mało tego, kiedy byłem w Jagiellonii, a selekcjonerem Reprezentacji Polski był Leo Beenhakker, zaś asystentem Bogusław Kaczmarek, mówiono o mnie w kontekście reprezentacji. No ale niestety, po kilku meczach w Koronie doznałem urazu i przez pół roku pauzowałem. Kontuzji doznałem na treningu. Taka głupia sprawa. Potem, gdy powoli wracałem do gry, uszkodziłem wiązadła poboczne, ponieważ miałem osłabioną nogę. Pół roku musiałem czekać, zanim wybiegnę z powrotem na boisko. Jak pewnie większość pamięta, potem Korona za korupcję została zdegradowana do I ligi, a Jagiellonia awansowała z kolei do Ekstraklasy. Byłem troszkę załamany takim obrotem spraw, ale po roku wróciliśmy do Ekstraklasy. Udało się Koronie zatrzymać kluczowe postaci. Kto miał zostać, to został. Sam miałem kilka propozycji, ale Korona mnie nie puściła, bo chcieli natychmiast awansować. Okazało się to dobrym posunięciem.
Które drużyny chciały Cię mieć w swoim składzie?
Nie pamiętam, ale wiadomo, jak drużyna spadła z Ekstraklasy, to kilka zespołów chciało paru graczy pozyskać.
Co było Twoim największym sukcesem w barwach Korony?
Piąte miejsce w Ekstraklasie za kadencji trenera Ojrzyńskiego. Trochę brakowało pieniędzy, ponieważ miasto przejmowało klub, główny sponsor się wycofywał, panowała taka niepewność w klubie. Zatrudniono wtedy właśnie trenera Ojrzyńskiego, który był wówczas mniej znaną postacią. Przyszedł do nas z drugoligowego Zagłębia Sosnowiec. Pomimo tego, że drużyna nieco się rozpadła, to tworzyliśmy tak mocny kolektyw, że zdobyliśmy piąte miejsce. Wiele osób przed sezonem twierdziło, że jesteśmy pierwszym kandydatem do spadku, jednak udowodniliśmy, że stać nas na o wiele więcej. Jeszcze na kilka kolejek przed końcem sezonu mogliśmy teoretycznie zdobyć Mistrzostwo Polski. Tamte rozgrywki wygrał Śląsk Wrocław, z którym w bezpośrednich pojedynkach dwukrotnie zwyciężyliśmy. Pod koniec sezonu przetrzebiły nas kontuzje i trochę też „uszło z nas powietrze”. Kiedy gra się długo na wysokim poziomie, to w pewnym momencie przychodzi „zadyszka”. Może presja też zrobiła swoje, bo gdzieś w głowach siedziało nam to, że możemy wywalczyć miejsce na podium. Mam gdzieś nagrane te mecze. Ja sam siebie tam nie poznaję. Jestem na co dzień spokojnym człowiekiem, na boisku też nigdy jakoś chamsko nie grałem, ale tam co ja wyprawiałem… Trener Ojrzyński robił takie odprawy, że normalnie „piana ciekła nam z ust”. Nawet teraz, gdy to opowiadam, to mam ciarki. Jego słowa wypowiedziane w szatni i gestykulacja sprawiały, że gdy wychodziliśmy na boisko, to chcieliśmy zagryźć rywali od początku spotkania. Jeden za drugim poszedłby w ogień. Jak któryś z rywali złapał naszego zawodnika, to zaraz cała drużyna była przy nim. Do sukcesów zaliczyłbym także fakt, że byliśmy w finale Pucharu Polski w 2007 r. Nie zagrałem w nim jednak, ponieważ dopiero wracałem do zespołu po kontuzji. Przegraliśmy wtedy 0:2 z Groclinem Grodzisk Wielkopolski. Piękny czas, zarówno jeśli chodzi o życie piłkarskie jak i prywatne, tam wychowywaliśmy swoje dzieci.
Kogo z ówczesnej kadry wspominasz najlepiej?
Wtedy powstała ta popularna „Banda Świrów”, z którą mam super kontakt do tej pory. Moim zdaniem była to najlepsza drużyna, jaka była w Kielcach. Zrobiliśmy świetny wynik. Tam nie było zmiłuj. Przy obecnych przepisach myślę, że w każdym meczu dostawalibyśmy po kilka czerwonych kartek na spotkanie, tak ostro graliśmy. Główne postaci „Bandy Świrów” to Kamil Kuzera, Maciej Korzym, Paweł Golański, Tomasz Lisowski, Zbigniew Małkowski, Pavol Stano, Krzysztof Kiercz, Jacek Kiełb i wielu innych. Jak na moją pamięć to i tak dużo zapamiętałem (śmiech). Był także Aleksandar Vuković, super człowiek swoją drogą, który moim zdaniem świetnie sobie radzi jako trener Legii Warszawa.
Pamiętasz jakiś jeden, szczególny mecz w barwach Korony?
To na pewno pierwsza bramka w Ekstraklasie w meczu przeciwko Wiśle Kraków. To był szał. Przebiegłem chyba całe boisko ciesząc się z gola. Kibice Korony i Wisły raczej się nie lubiły, więc ich radość także była wielka. W sumie Wiśle Kraków i Legii Warszawa strzeliłem w swojej karierze po 3 bramki i mecze z tymi drużynami wspominam najlepiej.
W Koronie spędziłeś prawie 10 lat.
Tak, dobrze się tam czułem, dzieci tam dorastały, chodziły do szkoły. Nie lubię radykalnych zmian. Jeżeli wszystko jest ok, to po co to zmieniać? Zresztą w Kielcach byłem doceniany, kibice utożsamiali się ze mną, ponieważ grałem tam tak długo. Prawie każdy, kto wtedy przychodził do klubu, zostawał na co najmniej 3-4 lata, tak łatwiej buduje się zespół. Znaliśmy się „jak łyse konie”. Zawsze dawałem z siebie wszystko.
Do tej pory jesteś rekordzistą, jeżeli chodzi o występy w Koronie?
Tak, ale teraz wrócił Jacek Kiełb i zapewne mnie prześcignie. W Ekstraklasie rozegrałem 177 spotkań, a ogólnie w Koronie rozegrałem ponad 200 meczów. Jacek ma tych spotkań niewiele mniej.
To co zatem się stało, że po ponad dziewięciu latach odszedłeś z Korony Kielce i wróciłeś na Warmię i Mazury?
Ogólnie to bardzo mi, mojej żonie i dzieciom się podobało w Kielcach. Jednak trzeba było podjąć decyzję, no bo gra w piłkę kiedyś się kończy. Nie miałem żadnej propozycji, by zostać trenerem w Ełku, ale zawsze chciałem tu wrócić, niezależnie w którym momencie by to było. Gdy była tylko możliwość, przerwa w rozgrywkach to wracaliśmy tu z rodziną. Mieliśmy tu własne mieszkanie, ja chciałem tu wrócić, moja rodzina była trochę przeciwko temu. Byłem w takiej sytuacji, że ostatnie pół roku w Koronie miałem spędzić w rezerwach. Nie uśmiechało mi się tam trenować i tylko tam być. W Ełku była akurat III liga, był sponsor taki regionalny w MKS-ie. Trenerem MKS-u był Piotrek Zajączkowski. Była możliwość, żebym poszedł na wypożyczenie z Korony do MKS-u i dogadałem się z Koroną oraz MKS-em i zostałem wypożyczony na pół roku. Dogadaliśmy się z MKS-em, że po upływie tych sześciu miesięcy zostanę tam na kolejne dwa lata. Postanowiliśmy jednak z rodziną, że wracamy, tam zamykamy rozdział i otwieramy nowy. Byłem takim człowiekiem, że planowałem trochę z wyprzedzeniem, bo wiedziałem, że kariera piłkarza kiedyś się skończy. Żona zastanawiała się, czym będzie zajmowała się w Ełku. Ostatecznie ustaliliśmy, że ja dalej będę grał w piłkę w III lidze i otworzymy aptekę. Żona jest farmaceutką, magistrem kosmetologii i żeby się nie nudziła, to będzie prowadzić aptekę, która funkcjonuje już od 3 lat.
To prawda, że miałeś w tamtym okresie ofertę z Widzewa Łódź?
Tak, Widzew chciał robić wtedy kolejne awanse. Była oferta atrakcyjna finansowo, ale raczej jestem „rodzinnym” człowiekiem, więc nie skorzystałem z propozycji. To byłoby takie nie po mojemu, mieliśmy plany z otwarciem apteki i budową domu w Ełku. W Łodzi siedziałbym sam. Ale temat faktycznie był. W tamtym momencie wolałbym przejść do Stomilu, ale stamtąd nikt się do mnie nie odezwał. Wyszło fajnie, bo wróciłem na „stare śmieci” do Ełku.
W Ełku spędziłeś dwa sezony.
Pograłem te dwa lata w Ełku, utrzymaliśmy się, ale było coraz gorzej.
Kiedy przygotowywaliśmy „Skarb Kibica” w tamtym czasie byliśmy bardzo zaskoczeni, że przeszedłeś potem do Rominty Gołdap. Dlaczego tak się stało?
Mieliśmy trochę inną wizję mojego pobytu w klubie. Ja chciałem grać, chciałem czuć piłkę cały czas. W Romincie było bardzo w porządku, widać było u chłopaków zaangażowanie, lecz frekwencja na treningu nie była najlepsza. Musiałem dojeżdżać do Gołdapi po 70 km, na mecze wyjazdowe jeździło się po 300 km i było to męczące. Ponadto często przegrywaliśmy wysoko. Umówmy się, jeden człowiek nie jest w stanie zmienić oblicza całego zespołu. Jeżeli zawodnik przychodzi do drużyny, to żeby jej pomóc. Nie oszukujmy się, drużyna była słaba. Chłopacy co prawda byli bardzo fajni, chciało im się. Często były to osoby, które pracowały w ciągu dnia w normalnej pracy, a popołudniami trenowali. Spędziłem tam rundę i odszedłem do Biebrzy Goniądz, którą prowadził mój kolega – Bartek Koniecko. Tam praktycznie dojeżdżałem sobie na mecze, pomagałem im w trakcie meczu. Po rundzie jesiennej Biebrza miała 10 punktów zdobytych, natomiast kiedy ja przyszedłem tam to na koniec sezonu mieliśmy na koncie 40 punktów. Cel był taki, żeby się utrzymać. Zrealizowaliśmy go, bardzo fajnie graliśmy.
To czemu zatem nie zostałeś tam dłużej?
Poszedłem tam, by pomóc Bartkowi. Jego też nie ma już w klubie.
Teraz jednak pół roku nie grałeś wcale…
Tak, teraz wracam jednak „do korzeni”, czyli do Mazura Ełk. Tu, gdzie się wychowałem, tu chcę zakończyć przygodę z piłką. Po namowach obecnego Prezesa – Radka Dorszewskiego zagram w Mazurze. Jesteśmy przyjaciółmi. Razem tu zaczynaliśmy i tu chcemy zakończyć nasze granie w piłkę. Prawdopodobnie gdyby nie doszło do zmian w Mazurze, to nie zakończyłbym przygody z piłką w Ełku. Widzę, że może być nieźle. Chcę pomóc Radkowi, klubowi i pograć trochę przy okazji.
Ile planujesz jeszcze pograć?
Ja Remka Sobocińskiego będę gonił (śmiech). Remek, gonię Cię! Mamy pięć punktów przewagi nad strefą spadkową i młodą drużynę. Teraz jednak mamy paru doświadczonych graczy, czterdziestolatków (śmiech).
Który z zawodników, z którym grałeś w jednym zespole Twoim zdaniem był najlepszy?
Edi Andradina. Super człowiek i piłkarz. Niesamowita lewa noga. Paweł Golański podobnie, Reprezentant Polski. Graliśmy po tej samej stronie boiska, bardzo fajnie się uzupełnialiśmy. Ostatnio nawet było na takiej stronie internetowej, którą prowadzi Jarek Kruk. Zrobił zaczepkę i zapytał mnie i Pawła jak grało nam się na jednej flance i sam zapytałem: „Pawka, jak Ci się ze mną grało”. „Super, super” – odpowiedział. „Wiesz, musiałem Cię trochę asekurować na boku, bo lubiłeś się zapędzać do przodu”. Wiedziałem, że jak on mi zagra, to ja mu odegram, pójdzie na obieg. Graliśmy z Pawłem „na pamięć”.
A z zawodników, przeciwko którym grałeś?
Było paru takich. Byli do głównie obrońcy, którzy bardzo krótko mnie kryli, bo wiedzieli, że jak zostawią mi troszkę więcej miejsca to stworzę zagrożenie. Grałem dobrze obiema nogami i obrońcy nie wiedzieli którą nogą będę zagrywał piłkę. Ale ciężko mi w tej chwili sobie przypomnieć jakieś nazwisko. Jak sobie przypomnę, to do was zadzwonię (śmiech).
Czy posiadasz jakieś uprawnienia trenerskie?
Tak, mam licencję UEFA A.
Myślisz o tym, żeby w przyszłości zaangażować się w trenowanie?
Ja robiłem te stare licencje PZPN-owskie za czasów gry w Koronie. Byłem trenerem drugiej klasy, więc z tego względu, że trzeba zdać kolejny kurs UEFA A, skoro miałem tę drugą klasę, która upoważniała mnie do trenowania zespołów z III ligi, to szkoda byłoby mi stracić te uprawnienia. Miałem to ułatwienie, że trzeba było zaliczyć o połowę mniej zjazdów, gdy miało się uprawnienia trenera drugiej klasy. Zrobiłem zatem kurs w Gdańsku pół roku temu. Co do trenowania to raczej nie wiążę z tym przyszłości, bo widzę ile kosztuje to wyrzeczeń, ile czasu trzeba na to poświęcić. Jeżeli coś robię, to robię to na 100%. Przykładowo w takiej miejscowości jak Ełk nie da rady utrzymać się z pensji trenera, trzeba robić coś jeszcze dodatkowo. Wiadomo, że jeśli będzie taka potrzeba, to mam odpowiednie uprawnienia do prowadzenia Mazura i niewykluczone, że kiedyś tak będzie. Ale w „większą trenerkę” nie będę chciał się bawić. Moim zdaniem profesjonalny trener w 100% musi poświęcić się drużynie, żyć piłką 24 godziny na dobę i nie ma czasu na życie rodzinne. Trzeba analizować swoją grę, przeciwnika, rozmawiać z zawodnikami. Nie potrafiłbym tak żyć.
Jakie dałbyś rady młodym zawodnikom z naszego województwa?
Przede wszystkim muszą pracować, być normalnymi ludźmi, chodzić na treningi, robić coś „ekstra”, czyli trenować także indywidualnie. Czasy się zmieniły, w dobie komputerów dzieci nie pójdą pokopać piłkę gdzieś między bloki, bo nie ma teraz z kim i gdzie chodzić. Bardzo często orliki są zajmowane przez szkółki prywatne, a dzieci, które chciałyby się po prostu trochę poruszać, a nie są zawodnikami jakiegoś klubu, nie mają gdzie grać. Według mnie same treningi w klubie nie mogą wystarczać zawodnikowi. Tych kontaktów z piłką musi być o wiele więcej, niż tylko na samych treningach. Grając początkowo na polach, łąkach i boiskach szkolnych spędzałem z piłką po osiem godzin dziennie, nie wliczając w to treningów. Tu należy upatrywać szans.
Wycisnąłeś maksimum ze swojej kariery?
Myślę, że tak. Niczego na pewno nie żałuję. Nie użalam się nad sobą, że mogłem iść do tego czy tamtego zespołu. Czasem rozmyślam, co byłoby, gdybym w dzisiejszych czasach był takim zawodnikiem, jak byłem kilkanaście lat temu. Tego nie wie nikt. Wydaje mi się jednak, że zrobiłbym większą karierę. Możliwe, że wyjechałbym za granicę, bo obecnie łatwiej jest tam trafić, nauczyłbym się języka obcego. Za granicę trafiali jedynie najlepsi z najlepszych z Ekstraklasy. Obecnie ci, którzy delikatnie się wyróżnią, już mają propozycje z zagranicznych zespołów. Nie oszukujmy się, często chodzi o pieniądze, bo to już jest zawodowa kariera. Ci, którzy wyjeżdżają, nie robią przecież tego za darmo, tylko wyjeżdżają zarobić dużo większe pieniądze niż w Polsce.
Masz jakieś niespełnione piłkarskie marzenie?
Nie mam takiego. Czuje się spełnionym zawodnikiem. Razem uzbiera się około 400 meczów w różnych rozgrywkach, w tym ponad 170 w Ekstraklasie. Myślę, że nie jest to zły wynik. Wszystkim tym, którzy aktualnie grają życzę tego, by rozegrali co najmniej tyle spotkań co ja.
Rozmawiali: Mariusz Bojarowski i Emil Wojda.
Fotografie: Archiwum prywatne Pawła Sobolewskiego.
PRZECZYTAJ POZOSTAŁE WYWIADY -> TUTAJ