Przerwa między rundami to doskonały czas, żeby wznowić cykl #TuZaczynałem, w którym rozmawiamy z osobami zaczynającymi swoją piłkarską przygodę na Warmii i Mazurach.
Młodzieżowy reprezentant Polski, w której zagrał prawie 50 meczów, strzelając 9 bramek! Wystąpił na Mistrzostwach Europy do lat 16 w Niemczech. Z orzełkiem na piersi grał z takimi zawodnikami jak Artur Boruc, Marcin Wasilewski, czy Patryk Rachwał. W kluczowym momencie swojej kariery odrzucił ofertę Borussii Dortmund. Zawodnik Stomilu Olsztyn, Pogoni Szczecin i Szczakowianki Jaworzno pierwsze piłkarskie kroki stawiał w Ostródzie, pod okiem swojego ojca i brata 😉 Dziś działa w rodzinnej firmie, która prowadzi największy sklep piłkarski w Polsce R-GOL.com. Oto historia Tomasza Radziwona!
Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z piłką?
W moim przypadku było akurat tak, że tata był piłkarzem, także piłka nożna towarzyszyła mi przez całe dzieciństwo. Grał w Sokole Ostróda, był prawym obrońcą. Gdy cofam się pamięcią do tamtych chwil, to mogę stwierdzić, że niemalże wychowałem się na stadionie Sokoła. Wraz mamą i starszym bratem – Marcinem chodziliśmy na mecze, więc ta piłka była zawsze obecna. Były mecze, był Sokół Ostróda, był grający tata, były emocje, były nerwy na meczach. Moja mama, która jest spokojną kobietą, denerwowała się na meczach taty i raczej nie chciała, byśmy z bratem grali w piłkę.
Gdzie w dzieciństwie grałeś w piłkę?
Na początku graliśmy z Marcinem u babci przy trzepaku. W miejscu, gdzie wybudowany został hotel „Willa Port”, znajdowały się domy mieszkalne i tam mieszkała moja babcia. Marcin stawał na bramkę, za którą służył trzepak i tam kopaliśmy. Pierwsze moje kontakty z piłką, zanim trafiłem do klubu, były właśnie tam. Następnie kopałem piłkę głównie na naszym podwórku. Skrzykiwaliśmy się z chłopakami z osiedla i graliśmy mecze. Chodziliśmy na boisko przy Szkole Podstawowej nr 4, w miejscu, gdzie znajduje się stadion lekkoatletyczny. Pamiętam, że chłopcy byli starsi ode mnie, bardziej w wieku Marcina, który jest starszy o dwa lata. Mama trochę bała się o mnie, żeby nic nie stało mi się podczas gry. Do każdego takiego meczu podchodziłem bardzo emocjonalnie. Grałem w meczach młodzieżowej reprezentacji i szczerze powiedziawszy nie wiem, czy jako dziecko bardziej nie przeżywało się tak tych meczy, niż gdy się dorastało. Takie podwórkowe mecze były niczym mistrzostwa świata.
Oprócz rodziny mieliście zapewne także kolegów, którzy z Wami grali. Co to były za osoby? Czy któraś z nich zrobiła może karierę, albo grała gdzieś w jakimś klubie? Czy masz może kontakt z takimi osobami?
Kiedy zacząłem grać w Sokole Ostróda, grałem z rocznikiem dwa lata starszym. Mój tata był trenerem tego zespołu i zarazem moim pierwszym, piłkarskim trenerem. Z racji różnicy wieku moje początki w tej drużynie nie były łatwe. Z perspektywy czasu uważam, że taka sytuacja była dla mnie dobra, ponieważ wymagało się ode mnie nieco innych rzeczy, niż od moich rówieśników. Oczywiście nie byłem najlepszy w zespole, ale będąc ze starszymi mogłem się rozwijać. Odstawałem fizycznie, więc te braki musiałem nadrabiać innymi walorami, jak np. technika. Ci chłopcy, z którymi byłem w drużynie, występowali maksymalnie na trzecim poziomie rozgrywkowym, nikt nie wybił się za bardzo z tej ekipy. Mam kontakt z kilkoma osobami, niektórzy nawet pracują wspólnie z nami, ponieważ jest to taka „ostródzka rodzina piłkarska”, więc zawsze są gdzieś przy nas.
Gdzie mieszkałeś będąc dzieckiem?
Mieszkałem na początku przy ulicy Przechodniej, w starym budynku, bez przepychu. Żyliśmy wówczas bardzo skromnie. Tata wyjeżdżał za granicę, żeby troszkę dorobić. Pamiętam, że z Niemiec przywiózł mi pierwsze buty piłkarskie marki „Puma”. Dla mnie to był wielki szok, ponieważ u nas zdobycie korkotrampków było sporym sukcesem, a tata przywiózł prawdziwe korki. Były one czarne z czerwonymi wstawkami. Później mieszkaliśmy na innym ostródzkim osiedlu, gdzie było więcej bloków i co za tym idzie, więcej dzieci. Bloki mieszkalne były duże. Na podwórku sporo się działo, bo graliśmy przykładowo w palanta.
Do jakiej szkoły uczęszczałeś?
Chodziłem do „czwórki”. Myślę, że szkoła odcisnęła na mnie duże piętno, ponieważ była to szkoła sportowa. To, że chodziłem do klasy sportowej w „podstawówce”, miało duży wpływ jeśli chodzi o rozwój. Sama klasa była o profilu: lekkoatletyka i piłka ręczna, natomiast więcej było lekkiej atletyki. Pamiętam, że brałem nawet udział w drużynowych mistrzostwach Polski w czwórboju w Pile. Było to spore wydarzenie, z którym wiąże się pewna anegdota, niekoniecznie piłkarska. Jedną z konkurencji był skok w dal, lecz nasz wuefista przeliczył, że lepiej przenieść nas na skok wzwyż, ze względu na punktację. Zabawne było to, że kiedy my kończyliśmy ten skok wzwyż, nikt jeszcze nie zaczynał swoich skoków. Gdybyśmy skakali w dal, takiej różnicy pomiędzy skaczącymi nikt raczej by nie wyłapał, ponieważ byliśmy nieprzygotowani. W tamtych czasach miałem codziennie dwie godziny zajęć wychowania fizycznego. Mieliśmy bardzo dobrego wychowawcę, który o nas dbał. Na zajęciach biegaliśmy, był bieg przez płotki, skok w dal, także te zajęcia pomogły mi w rozwoju. W późniejszym czasie potrzebowałem dużo aktywności fizycznej. Wiedziałem, że kiedy nie dostanę wycisku na treningach, to odbije się to na mojej formie.
Wspomniałeś o swoich pierwszych butach. Może pamiętasz swoją pierwszą piłkę lub jakieś koszulki piłkarskie, które miałeś?
Pierwszą taką koszulkę piłkarską, którą miałem, była podkoszulka z wyszytym przez babcię napisem „Sokół”. To była dla mnie wyjątkowa koszulka. Za młodu kibicowałem AC Milan, więc jeżeli była dostępna jakakolwiek koszulka w pionowe paski i jednocześnie była w czarno-czerwonych barwach, to na podwórku stawała się koszulką Milanu. Któregoś razu, kiedy tata był w Niemczech z Sokołem i znaleźli tam sponsora, który ufundował im sprzęt marki „Adidas”. Mam zdjęcie, na którym jesteśmy ubrani w te piłkarskie stroje. Nie przeszkadzało nam to, że były za duże dla nas.
Pamiętasz może jakiś konkretny wyjazd na mecz z młodzieżową drużyną Sokoła?
Najbardziej pamiętam boje ze Stomilem i Jeziorakiem. To były dla nas takie dwa najgroźniejsze zespoły. Stomil prowadził trener Wodniak, w którym grał m.in. Zbyszek Małkowski. W Jezioraku wyróżniał się z kolei chłopak o nazwisku Lange. Grając dla Sokoła zwycięstwo w meczach z tymi zespołami smakowało najbardziej. Ograć Stomil – to było coś. Potem to zamieniło się w taką miłość do tego klubu.
Przypominasz sobie może jakieś bramki, czy wyniki meczów z tamtych czasów?
Kiedy występowałem w kadrze województwa, w Szczytnie rozgrywany był turniej o mistrzostwo makroregionu. To był rok 1994. Te zawody wygrał Białystok, z Łukaszem Tupalskim w składzie. W tamtym okresie zwycięzca turnieju zbierał zespół i jechał na mistrzostwa Polski. Wraz z Łukaszem Kościuczukiem, Marcinem Buczkiem od nas z województwa, załapaliśmy się do kadry Białegostoku prowadzonej przez pana Tadeusza Siejewicza, ojca byłego sędziego – Huberta. Pojechaliśmy na finały do Kozienic, które wygraliśmy. Był to Puchar im. W. Kuchara. Jak się okazało to była dla mnie przepustka do tego, żeby pójść dalej, bo tam odbywała się wstępna selekcja do kadry młodzieżowej. Po tym turnieju otrzymałem powołanie do narodowej kadry młodzieżowej. To właśnie te ogólnopolskie etapy były śledzone przez wysłanników reprezentacji, a nie te okręgowe. Aby ktoś zauważył zawodnika, trzeba było pokazać się z dobrej strony na w etapie ogólnopolskim. Od początku powstania kadry U-15 byłem powoływany na konsultacje szkoleniowe. Do tej reprezentacji powoływani byli zawodnicy z rocznika 1980 urodzeni po 1 lipca, bo wtedy taki był podział. W kadrze grali piłkarze tacy jak Patryk Rachwał, Robert Kolendowicz, Radek Wróblewski, Michał Stasiak czy Artur Boruc, który jednak bywał sporadycznie. Mieliśmy naprawdę niezłą ekipę, z której sporo osób grało chociażby na poziomie Ekstraklasy. Późniejszym sukcesem tej drużyny był awans na Mistrzostwa Europy U-16 w Niemczech w 1997 roku.
W Twoim przypadku przeskok z drużyn juniorskich do seniorskich odbył się bardzo szybko?
Tak, właściwie już jak byłem powoływany do tej kadry młodzieżowej, tata włączył mnie do pierwszego zespołu. Dał mi szansę debiutu w wieku 15 lat. Wówczas Sokół grał bodajże w IV lidze. Kończyłem wtedy ostatnią klasę szkoły podstawowej. Byłem bardzo poukładany mentalnie, ponieważ gra w seniorach wymagała trzymania „nerwów na wodzy”. Po ukończeniu szkoły przyszedł czas na wybór. Ostróda zrobiła się dla mnie nieco za ciasna. Z reprezentacji także dostawałem sygnały, że pora zmienić klub na lepszy, gdyż sytuacja wymuszała to, że chcąc się rozwijać, muszę odejść z Sokoła. „Napatoczył” się wtedy trener Sankowski, który zbierał bardzo fajną ekipę. Przeszedłem więc do Stomilu i na początku występowałem w drużynie juniora młodszego. Trener przygarnął mnie także do szkoły, do „elektronika”, który był taką wylęgarnią piłkarzy. Był tam Marcin Przybyliński, Artur Łazar, Krzysiek Kaczmarczyk, Łukasz Kościuczuk, także wszyscy chodziliśmy do jednej szkoły i jednocześnie graliśmy wspólnie w drużynie juniorów. Toczyliśmy boje z Jagiellonią Białystok czy Polonią Warszawa. Mieliśmy bardzo fajny team, także bardzo fajnie wspominam ten czas, pomimo że nie grałem w tym zespole długo, bo w 1997 roku debiutowałem w Ekstraklasie, nie mając ukończonych 17 lat.
Co pamiętasz z czasów kiedy z Sokoła przeniosłeś się do Stomilu? Mieszkałeś w Olsztynie, czy dojeżdżałeś?
Mieszkałem w Olsztynie na stancji blisko „elektronika”. Rodzice byli na tyle pewni o to, że jestem na tyle poukładany, żeby tam zamieszkać.
Byłeś wtedy już nastawiony na to, że będziesz zawodowym piłkarzem?
Wtedy byłem tak zdyscyplinowany, że nawet kiedy nie miałem treningu, to miałem takie poczucie, że sam musiałem sobie zrobić trening, bo nie dawałoby mi to spokoju i dręczyłaby mnie taka sytuacja. Taki dzień uważałem jako stracony. Kiedy wspominam czasy, kiedy grałem w młodzieżowej reprezentacji, to zazwyczaj, kiedy pojawiałem się w Ostródzie to zawsze „łapali” mnie koledzy bądź koledzy taty, ponieważ zobaczyli w telegazecie, że strzeliłem bramkę. Byli ze mnie dumni, czekali na wyniki meczów tej reprezentacji, bo wiedzieli, że gram. To było motywujące, że chłopak z Ostródy także może zrobić „coś więcej”. Ułatwieniem był także fakt, że Stomil grał w Ekstraklasie, więc miałem prostszą drogę do tego, by grać na tym poziomie, żeby szybciutko przejść z drużyny młodzieżowej do seniorskiej.
Ile czasu zajęło Ci przejście z juniorów do seniorów i w jaki sposób znalazłeś się w pierwszej drużynie? Kto Ciebie o tym powiadomił?
Nie wiem, czy to nie był to Bogusław Oblewski. Lubił dobrych, młodych, zdolnych piłkarzy i najpierw zapraszał na treningi pierwszego zespołu. Zostałem dokooptowany do seniorów, mogłem poczuć klimat szatni Stomilu. Zanim zadebiutowałem w Ekstraklasie, znalazłem się parę razy w meczowej „osiemnastce”. W szatni znajdowała się grupa zawodników, którzy „trzymali” szatnię oraz grupa bardziej przyjaznych osób tj. Andrzej Biedrzycki, który był także kolegą mojego taty i dobrze wszystkich przyjmował. Jednak ciężko było młodym graczom przebić się do składu. Kiedyś było tak, że starsi zawodnicy niechętnie patrzyli na to, kiedy nastolatek wchodził do zespołu.
Zawsze grałeś w drugiej linii?
Tak, w środku lub na boku pomocy, z racji tego, że w kadrze grałem w środku, natomiast młodemu łatwiej było się „uchować” bardziej z boku boiska, ponieważ gra na tej pozycji uważana jest za mniej odpowiedzialną od środka pola. W reprezentacji regularnie występowałem jednak w środku boiska, odkąd pojechałem po raz pierwszy na konsultację szkoleniową. Trenerem tej kadry był Jan Pieszko, legenda Legii Warszawa. Oprócz tego, że był świetnym trenerem, był także wychowawcą młodzieży. Zwracał przykładowo uwagę, że kiedy był poczęstunek i był „szwedzki stół”, żeby nie nakładać nie wiadomo ile jedzenia. Uczył nas właśnie takich podstawowych rzeczy. Można powiedzieć, że byłem jego takim pupilem, ponieważ byłem w jego zespole od dłuższego czasu, byłem także kapitanem przez długi czas. Dla mnie był takim „piłkarskim ojcem”, gdyż przez cztery lata trenował mnie w reprezentacjach młodzieżowych.
Jakie mecze pamiętasz z reprezentacji młodzieżowych? Jakiej rangi były to mecze? Z kim graliście? Kto był w tej kadrze?
Pierwszy mój mecz rozegrany został w Złotoryi ze Słowacją. Był to rok 1995. Wygraliśmy ten mecz, jednak nie pamiętam wyniku, natomiast pierwszy mecz w reprezentacji, z orzełkiem na piersi – to był powód do dumy. Aż mnie ciarki mnie przeszły. Dzieci ze szkół, które przyszły oglądać to spotkanie, chcieli dostać od nas autografy. Na trybunach było mnóstwo ludzi. Dla nas to był szok. Ponadto przyjechaliśmy ubrani w reprezentacyjny sprzęt, który otrzymaliśmy, co także było wyjątkowym przeżyciem.
Na moim koncie łącznie uzbierało się 49 występów w juniorskiej reprezentacji. Z czasem zniesiono ten podział „przed lipcem i po lipcu”, także w pewnym momencie powoływani byli zawodnicy z całego rocznika 1980, więc było mi nieco ciężej. Doszli zawodnicy, którzy w tej kadrze nie byli, np. Marcin Wasilewski. Grałem z nim wiele meczy. Już wtedy na gierkach, jako dzieciaki, nigdy nie lubiłem na niego grać. Miałem wrażenie, że on mnie dręczy swoją siłą, skrobaniem po Achillesach, więc już wtedy można było zauważyć te cechy, które pokazywał grając już jako dojrzały piłkarz, chociaż nie był wybitnym zawodnikiem w tym zespole. Najważniejszymi ze spotkań były mecze eliminacyjne do mistrzostw Europy U-16. Wygraliśmy swoją grupę eliminacyjną i pojechaliśmy na finały Mistrzostw Europy do Niemiec. Artur Boruc akurat na te mistrzostwa nie pojechał, ale ostali się zawodnicy wcześniej wspomniani przeze mnie, jak chociażby Robert Kolendowicz. Bardzo szybki chłopak. Potrafił sam wygrywać mecze.
Jak wyglądały z Twojej perspektywy te mistrzostwa?
Piękny hotel, piękne stadiony, chociaż bardziej kameralne, własny autobus, super organizacja. Mieliśmy bardzo ciekawą grupę, bo byli w niej Hiszpanie, Austriacy i Ukraińcy. Grupę wygrali Hiszpanie z kompletem punktów, natomiast pozostałe zespoły miały po trzy „oczka”. Do dalszej fazy awansowała Austria, która awansowała do finału, gdzie zmierzyła się z… Hiszpanią, także jak później się okazało mieliśmy w grupie najtrudniejszych rywali, późniejszych mistrzów i wicemistrzów Europy. Pierwszy mecz przegraliśmy z Austrią 0:2. Myślę, że emocje nas troszkę „zjadły”. Byliśmy już wtedy w bardzo ciężkiej sytuacji. Na domiar złego przegraliśmy swój kolejny mecz przeciwko Hiszpanii, z Ikerem Casillasem w składzie. Ulegliśmy im 1:2, także stoczyliśmy dosyć ciekawy bój. W ostatnim meczu pokonaliśmy Ukrainę, lecz nie wystarczyło to do awansu do dalszej fazy.
Ten turniej był ważny ze względu na obecność europejskich skautów na trybunach. Pojawiły się jakieś propozycje, m.in. z Borussii Dortmund. Gdybym znalazł się tam, będąc w ówczesnej formie, to myślę, że ta kariera mogłaby potoczyć się lepiej. Zostaliśmy zaproszeni wraz z Patrykiem Rachwałem do Dortmundu. Była tam akademia, do której ściągano wyróżniających zawodników. Pomyśleliśmy, że będziemy mieli jakieś testy, tymczasem powiedziano nam, że mamy nie brać sprzętu i że testami dla nas były te mistrzostwa. Mieliśmy wtedy po 17 lat i trochę wystraszyliśmy się. Widzieliśmy miejsce, gdzie mamy mieszkać. Było tam mnóstwo obcokrajowców. Dziś to normalne, natomiast dla nas wówczas było to niespotykane. Obecnie na porządku dziennym jest fakt, że lepsi zawodnicy w wieku 15-16 lat wyjeżdżają za granicę. Chcieli nas w Dortmundzie, lecz zarówno ja, jak i Patryk, tak trochę patrząc pod kątem opuszczenia rodziny odmówiliśmy, argumentując tę decyzję tym, że to jeszcze nie jest odpowiedni czas na wyjazd poza Polskę. Także obawialiśmy się o szkołę i inne sprawy, bo nasze życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Patrzyliśmy pod kątem tego, że jesteśmy jeszcze młodzi, natomiast to była dla nas ogromna szansa na dalszy rozwój. Nie wiadomo, jak potoczyłaby się przyszłość, ale mielibyśmy całkowicie inne perspektywy. Borussia w tamtym czasie zdobywała Champions League, więc dla klubu był to świetny okres. Potem brakowało takiego dobrego przejścia do piłki seniorskiej z tego okresu młodzieżowego, gdzie byłem wyróżniającym się zawodnikiem w Polsce. Potem Patryk pojechał do Energie Cottbus, zaś ja na stałe zostałem w Polsce. Też z reprezentacji dostawałem sygnały, żeby nie wyjeżdżać do Niemiec, ponieważ powołania do kadry otrzymywali głównie zawodnicy grający na co dzień w Polsce ze względu na koszty związane z przybyciem na zgrupowanie. Będąc juniorem myślało się głównie o występach w kadrze, a nieco mniej o klubie. Po mistrzostwach Europy nadal grałem w reprezentacji, lecz szło nam już gorzej. W kadrze U-18 rywalizowaliśmy w Eliminacjach do Mistrzostw Europy w Irlandii, lecz nie udało nam się awansować. Zazwyczaj bywało tak, że im starsza była ta kadra, tym mniej odnosiła sukcesów, więc w którymś momencie traciło się na rozwoju. Do najstarszych spośród kadr młodzieżowych się nie dostawałem, ponieważ trzeba było grać regularnie w lidze i być wyróżniającym się zawodnikiem. Chociaż grałem w miarę regularnie, to w tych zespołach nie byłem wiodącą postacią, więc nie byłem dale powoływany.
Ile bramek strzeliłeś w meczach reprezentacji?
W 49 meczach zdobyłem 9 bramek.
Pamiętasz jakąś szczególnie?
Pamiętam z Grecją. Graliśmy bodajże na stadionie w Otwocku. Najpierw strzeliłem z woleja w poprzeczkę, a chwilę potem uderzyłem z dystansu i piłka wpadła w samo „okienko”. Tata był wtedy na trybunach, więc to było super uczucie. Wygraliśmy tamto spotkanie.
Masz jakiś kontakt z ludźmi, z którymi grałeś w kadrze?
Miałem z Patrykiem Rachwałem byliśmy w bardzo dobrych kontaktach, ale to z czasów, kiedy graliśmy razem, parę razy spotkaliśmy się w meczach ligowych. Zawsze na kadrze byliśmy razem w pokoju, niczym papużki nierozłączki. Potem to się lekko rozmyło. Któregoś razu byłem na meczu Lechii Gdańsk z GKS-em Bełchatów, kiedy GKS grał jeszcze w Ekstraklasie. Schodził do tunelu, ja go zawołałem, spojrzał na mnie i był zaskoczony, że jestem. Zaprosiłem go do siebie, on zaś powiedział, że był niedawno w moich okolicach. Jakiś kontakt z pozostałymi zawodnikami gdzieś jest, głównie poprzez R-GOL, od czasu do czasu ktoś zadzwoni, że czegoś potrzebuje, więc nawet taki kontakt gdzieś tam istnieje.
Opowiedz nam trochę o czasie spędzonym w Stomilu.
Od tego debiutu zaczęło się moje takie powolne wchodzenie na stałe do zespołu. Zadebiutowałem w meczu z Odrą Wodzisław Śląski na wyjeździe w roku 1997. Grałem „na Ryśka Wieczorka”. Był on doświadczonym zawodnikiem, ja zaś młodziutkim. Spotkanie to przegraliśmy. Stomil na wyjazdach zawsze miał ciężko. Jeśli padł remis w takim meczu, to był to powód do zadowolenia, nie mówiąc już o zgarnięciu kompletu punktów.
Czy przed swoim pierwszym meczem w Ekstraklasie wiedziałeś, że będziesz grał? Miałeś jakieś sygnały?
W sumie to już przez grę w kadrze nieco inaczej podchodziło się do takich meczy. To nie był dla mnie aż taki szok, że przeskoczyłem do pierwszej drużyny. Po wejściu na boisko zobaczyłem różnicę przede wszystkim w aspektach fizycznych. To była taka bariera do przeskoczenia przeze mnie. Czułem się pewnie, głównie wtedy, kiedy grałem regularnie u „Bobo” Kaczmarka, który widział we mnie potencjał. Będąc jeszcze młodym piłkarzem przykładowo grałem w pierwszym składzie w meczu z Legią, który wygraliśmy u siebie 1:0.
fot. WŁODZIMIERZ SIERAKOWSKI / 400mm.pl
Jak wspominasz te czasy w Stomilu, kiedy na mecze przychodziło po kilkanaście tysięcy osób na stadion?
Wspaniale. Jeszcze nie będąc piłkarzem Stomilu pamiętam, że słuchałem relacji radiowej z meczy, gdy Stomil grał wówczas w II lidze. Było słychać kibiców i można było odnieść wrażenie, że jest się na tym stadionie. Najpierw kibicowałem Stomilowi, a parę lat później sam w takich meczach brałem udział. To było coś wyjątkowego. Stomil i „Bobo” – to były dla mnie najlepsze czasy. Trener Kaczmarek młodszych zawodników ściągał także na indywidualne treningi. Dbał o rozwój młodych piłkarzy. Wyprzedził on nieco „epokę”, bo teraz są zachwyty nad trenerami, którzy wprowadzają nastolatków do gry, a on to już wtedy stosował, chociaż wtedy to nie było jakoś szczególnie dobrze postrzegane. Po odejściu Kaczmarka, zespół przejął trener Broniszewski i nastały dla mnie nieco gorsze czasy. Przyszli nowi zawodnicy z zewnątrz, bo każdy trener miał „swoich” zawodników, więc wylądowałem na ławce. To był moment, w którym coraz mniej wierzyłem w siebie. Człowiek, dostając kilka minut na pokazanie się, musi coś udowodnić, co powoduje, że takie sytuacje źle wpływają na psychikę.
Najwięcej meczów, bo szesnaście, zagrałeś w sezonie 1999/2000.
Tak, to była runda u „Bobo” Kaczmarka. Na obozie w Wiśle zwichnąłem bark. Rocki popchnął mnie i niefortunnie upadłem. Przez pół roku nie grałem w piłkę. Do dziś, kiedy widzę się z trenerem Kaczmarkiem, wspomina on tę sytuację. Stwierdził, że od tego momentu moja kariera zaczęła się sypać przez tą kontuzję. Od razu pojechaliśmy z doktorem Siergiejem taksówką do szpitala wojewódzkiego. Kiedy wróciłem po urazie, to Kaczmarka już nie było. Byli nowi trenerzy, którzy nie widzieli mnie w składzie. Mi też zaczęło brakować tej pewności siebie. Siedziałem głównie na ławce, grałem w meczach Pucharu Polski, gdzie trener wystawiał drugi skład.
Co było dalej?
Później „uciekłem” do Pogoni Szczecin. Miałem także propozycję z GKS Katowice, kiedy „Bobo” obejmował tę drużynę. W klubie natomiast prezesi zachęcali mnie, żebym został, że dostanę szansę. Kiedyś była inna sytuacja z kartami zawodniczymi i nie zawsze tak po prostu można było odejść. To było trochę straszne, ponieważ kiedy trener cię nie wystawiał, to tak naprawdę nie mogłeś nic zrobić, mimo propozycji z innego klubu. Czekałem, czekałem i tak zaczął mijać czas, aż osiągnąłem pewien wiek, w którym ciężej było o angaż w dobrym klubie. Miałem pewną osobę, która pomagała mi w tym transferze. Ciężko ją nazwać jednak menadżerem. Ta osoba poleciła mnie klubowi ze Szczecina, pojechałem na testy, na których dobrze wypadłem i podpisałem kontrakt.
Trenerem był Albin Mikulski. Przeszedłem tam już w trakcie trwania sezonu, więc do Pogoni trafiłem dosyć późno. Potrzebowałem czasu, żeby wkomponować się w zespół. W Szczecińskiej drużynie grali m.in. Dariusz Dźwigała, Radosław Biliński, Piotr Dubiela, Ferdinand Chi Fon. Nie mieliśmy słabego składu, ale jeśli brakuje pieniędzy, zawodnicy zaczynają odchodzić, to sytuacja staje się coraz gorsza. Tak więc po roku musiałem wracać, bo sytuacja finansowa nie była dobra. Nie miałem szczęścia do klubów, do których trafiałem, ponieważ zarówno w Stomilu jak i w Pogoni, była niestabilna sytuacja finansowa. Do Pogoni po Sabrim Bekdasie przyszedł kolejny inwestor, który chciał coś wybudować na działkach i był z tym problem. W pewnym momencie „zakręcił kurek”, więc po pół roku klub przestał płacić. Także miałem trochę pecha do takich klubów, co przyczyniło się do tego, że szybciej zakończyłem przygodę z piłką. Był to kłopot, bo miałem podpisany kontrakt, a pieniędzy nie było. Zwłaszcza, że człowiek układał sobie życie, ale trzeba było te plany weryfikować. Przez ostatnie pół roku w Szczecinie musiałem z własnych oszczędności wynajmować mieszkanie. Niestety w Ekstraklasie nigdy nie udało mi się zdobyć choćby jednej bramki. W reprezentacji młodzieżowej i w rezerwach strzelałem bramki, jednak w tych rozgrywkach nie było mi dane cieszyć się z gola. Żałuję tego trochę.
Następnie powrót do Ostródy?
Tak, krótki epizod w Sokole. Tata był trenerem Sokoła, ja byłem nieco rozbity po mojej przygodzie z Pogonią. Zagrałem tam jedną rundę, walczyliśmy o awans do III ligi. Potem przyszła oferta z Nowego Miasta Lubawskiego. Drwęca występowała w III lidze. Tworzyła się tam fajna ekipa, ponieważ klub chciał awansować do II ligi. Drwęca awansowała, lecz nie w tym sezonie, w którym byłem jej zawodnikiem, lecz nieco później. Był Łukasz Kościuczuk, był też Maciej Dołęga, także kilku zawodników było dobrych, natomiast nie udało się wywalczyć awansu. Po rundzie wiosennej sezonu 2003/2004 pojawiła się oferta ze Szczakowianki Jaworzno. Zaproszono mnie tam na testy. Tam także tworzyła się fajna ekipa, ponieważ grał tam Damian Seweryn, Tomek Księżyc, Ryszard Czerwiec, Ferdinand Chi Fon, Andrzej Bledzewski, Darek Kozubek. Szczakowianka była wtedy drużyną, która spadła z Ekstraklasy wskutek afery barażowej. W Jaworznie była duża chęć powrotu, natomiast ta afera bardzo długo się ciągnęła, w związku z tym w którymś momencie główny sponsor wycofał się z finansowania klubu. Czyli sytuacja podobna do tej ze Szczecina. Pół roku było bardzo dobrze, wspólnie z żoną byliśmy zachwyceni. Byliśmy krótko po ślubie, mieszkaliśmy w Tychach. Jakościowo jednak w klubie było słabo, spadliśmy z II ligi po przegranych barażach z Polonią Bytom. Bardzo nieszczęśliwie spadliśmy, ponieważ w pierwszym meczu na wyjeździe przegraliśmy 0:1, a w rewanżu prowadziliśmy 2:0, jednak w ostatniej minucie meczu Polonia zdobyła bramkę, która dała jej przepustkę do II ligi, zaś Szczakowianka spadła do trzeciej ligi. Z perspektywy czasu uważam, że dobrze się jednak stało, ponieważ sytuacja w klubie była nieciekawa.
Co działo się z Tobą po odejściu ze Szczakowianki?
Zastanawiałem się wówczas, czy grać dalej w piłkę. Pomimo, że miałem wówczas 24 lata, to rozmyślałem nad tym. Finansowo było słabo, gdzie nie poszedłem, to było kiepsko, ponadto miałem problemy z mięśniami, głównie dwugłowymi oraz przywodzicielami i co jakiś czas te problemy dawały o sobie znać. Pomimo dobrego prowadzenia się, miałem kłopoty zdrowotne. Szczególnie problemy mięśniowe bardzo utrudniają trenowanie oraz grę. Zaczęła się zapalać taka „lampka”, że najlepszy okres mam już jednak za sobą. Po Jaworznie nie było perspektywy pójścia do dobrego zespołu. Nadarzyła się jednak okazja gry w Dobrym Mieście, gdzie zespół prowadził Andrzej Biedrzycki. Była tam chęć awansu do III ligi. Walczyliśmy o to z Olimpią Elbląg, która ostatecznie awansowała, my zajęliśmy drugie miejsce w tabeli. Mieliśmy dosyć dobry skład, był zaciąg z Olsztyna. Dobrze to wyglądało, jednak nie udało się awansować.
Wtedy nastąpił ten moment, w którym zdałem sobie sprawę, że piłkarsko jestem już przegrany. Trzeba było zacząć myśleć o rodzinie, a ambicje, które miałem na pewno spore po tym, jak sobie radziłem w juniorach, „schować do kieszeni” i zacząć robić coś innego. Czułem, że mam talent, jednak czegoś zabrakło, może charakteru, zdecydowania w osiąganiu tego, co chce się osiągnąć. Miałem wielu kolegów, którzy może nie byli bardzo utalentowani, jednak twardy charakter pozwolił im osiągnąć nieco więcej. Nadarzyła się okazja podjęcia współpracy z Marcinem, który podczas jednego ze wspólnych wyjazdów do Warszawy zaproponował mi współpracę. Firma wtedy zaczęła się bardzo rozwijać i namówił mnie do porzucenia piłki. Firmie przydały się też moje kontakty, które uzyskałem podczas przygody z piłką. Można było budować rozpoznawalność marki dzięki znajomości z niektórymi osobami.
Pomimo tego, że miałeś wtedy 25 lat, to trochę świata zwiedziłeś, grałeś też w wielu fajnych spotkaniach.
Tak, nie ma teraz czego żałować. Jako młody chłopak byłem w Tajlandii przez dwa tygodnie na turnieju z reprezentacją. Opowiem może jeszcze o pewnej sytuacji z kadry. Trener zadzwonił do mnie któregoś dnia i powiedział, że w siedzibie PZPN-u są zaproszenia na wyjazd na Mundial we Francji i jako kapitan mogę z niego skorzystać. Uprzedził mnie także, że nie wie jak to jest do końca z tymi zaproszeniami, nie mógł zagwarantować, jak tam będzie. Pojechałem tam tylko z trenerem. Kiedy zobaczyliśmy na lotnisku, że pewien pan trzymał kartki z naszymi nazwiskami, wiedzieliśmy, że będzie dobrze. Czekała na nas już taksówka do hotelu. Jak się później okazało, zaproszenia te otrzymaliśmy z „Canal +”, także byliśmy nawet w ich siedzibie. Dostaliśmy prezenty, apartament w Paryżu, a mecz Tunezja – Rumunia odbywał się na Stade de France.
Drugiego dnia polecieliśmy do Marsylii na mecz 1/8 finału pomiędzy Norwegią a Włochami. Mecz zakończył się zwycięstwem Włochów 1:0 po bramce Christiana Vieri. Przez ten wyjazd musiałem się zwolnić z kilku dni obozu przygotowawczego Stomilu do Zakopanego. Mieszkaliśmy na Kalatówkach. Przyjechałem do Zakopanego w nocy, wziąłem taksówkę i powiedziałem: „Poproszę na Kalatówki.”, zaś dostałem odpowiedź, że może mnie zawieźć jedynie do Kuźnic. Jak się okazało na Kalatówki nie było drogi, więc musiałem iść po kamieniach do góry z torbami. Szedłem chyba z kilometr do tego miejsca. Dotarłem tam późno w nocy, więc nie chciałem nikogo z drużyny wtedy budzić i czekałem do 6:00 aż recepcja zostanie otwarta.
Parę ciekawych meczy zagrałeś. Którego z piłkarzy, z którym grałeś w jednej drużynie, uznałbyś za najlepszego?
Czarek Kucharski. To był piłkarz, który według mnie był wzorem profesjonalizmu. Pokazał nam w Stomilu inne podejście związane z zostawaniem po treningach. „Bobo” Kaczmarek podczas gierek treningowych zawsze przydzielał mu do pary Łukasza Kościuczuka, bo zarówno jeden, jak i drugi, nie odpuszczali, natomiast Czarek, pomimo różnicy wieku, jaka była między nimi, nigdy nawet nie zwrócił mu uwagi, że coś robi nie tak. Obydwaj grali twardo. Bardzo profesjonalny piłkarz, pomimo faktu, że przyjechał do Stomilu odbudować się, to jednak miał dobre podejście.
A z rywali?
Czasami toczyliśmy boje z Kamilem Kosowskim, gdy byłem wystawiany na boku pomocy, czy to w Stomilu, czy też w Pogoni. Bardzo szybki zawodnik. Kiedy graliśmy z Wisłą, mieliśmy bardzo prostą taktykę – jak najdłużej nie stracić bramki. Jak już Wisła strzeliła pierwszą bramkę, to praktycznie było już po meczu.
Czy wycisnąłeś maksimum ze swojej kariery?
Do pewnego momentu tak, lecz później nie. Nie spełniłem się jako piłkarz, bo szanse na zrobienie większej kariery na pewno istniały.
Co, oprócz zdobycia bramki w Ekstraklasie, jest Twoim niespełnionym piłkarskim marzeniem?
Myślę, że wywalczenie pewnego miejsca w składzie. Poczucie pewności, że trener zawsze na mnie postawi. Był czas, kiedy „Bobo” prowadził Stomil, jednakże tej pewności mi brakowało.
Co pozwoliło osiągnąć Tobie to, co osiągnąłeś, czyli to, że grałeś w młodzieżowej reprezentacji Polski, to, że grałeś w Ekstraklasie dla Stomilu i Pogoni? Jakaś konkretna cecha charakteru? Bo umiejętności miałeś na pewno.
Solidność, systematyczność i sumienność. Nie potrafiłem odmówić sobie treningu. Nigdy nie przychodziłem nieprzygotowany na trening, zawsze starałem się podchodzić do piłki profesjonalnie. To dało mi szansę pokazać swój talent, pomimo, że ta kariera nie była do końca udana, to do pewnego momentu fajnie to wyglądało. Z perspektywy czasu cieszę się z tego, co było, bo nie każdemu dane jest przeżywać tak wspaniałe chwile. Tym bardziej, że te mecze w kadrze były niczym gra w Champions League lub mistrzostwach świata, jeżeli o odczucia.
Masz może jakieś rady dla młodych zawodników z naszego województwa?
Myślę, że tylko i wyłącznie ciężką pracą można osiągnąć sukcesy. Talent się ma albo się go nie ma. W swojej przygodzie nieraz spotkałem zawodników, którzy w pewnym momencie byli ode mnie dużo słabsi, a jednak doszli do czegoś dzięki ciężkiej pracy. Nawet zawodnicy z kadry młodzieżowej, którzy sporadycznie się w niej pojawiali, jak na przykład Artur Boruc, który dzięki zawziętości i ciężkiej pracy osiągnął bardzo dużo, także tylko i wyłącznie to jest receptą na zrobienie jakiejś kariery.
Mógłbyś porównać okres Twojego dzieciństwa z tym, w którym wychowuje się teraz Twój syn?
To są na pewno inne czasy, myślę, że dużo trudniejsze do wychowywania dzieci oraz dla ich rozwoju. Obecnie istnieje wiele rzeczy, które skutecznie odciągają chłopaków od futbolu, jak telefon komórkowy czy komputer. Kiedyś jedyną atrakcją było wyjście z chłopakami na podwórko i gra w piłkę, natomiast dziś można zauważyć, że dzieci wolą zostać w domu. Staram się mocno aktywizować swojego syna, czasami zastanawiam się czy nie za bardzo, chociaż on też lubi grać i kiedy przyjdzie po treningu do domu, też jest spokojniejszy. Czasy są trudniejsze, jednak pod kątem infrastruktury boisk, to jest dużo lepiej. Syn gra w Akademii Młodych Orłów, także mogę powiedzieć, że kiedyś czegoś takiego nie było i bardzo cenię sobie te treningi, na które jeździ mój syn, ponieważ ma okazję skonfrontować się z innymi dziećmi lepszymi od siebie i z myślą szkoleniową, która jest obecnie stosowana. Wiadomo, w klubach różnie to bywa. Są orliki, są boiska, jest sprzęt sportowy. Niegdyś dzieci biegały po innych boiskach, inaczej wyglądały ich stawy, przychodziło im grać w różnych warunkach.
Czym zajmuje się obecnie Tomek Radziwon?
Zajmuje się zakupami i sprzedażą w firmie R-GOL. Dziś bardziej zarządzam zespołem, który kupuje i jest odpowiedzialny za sprzedaż towaru. Z racji tego, że firma coraz bardziej „pcha się” do Europy, to te zamówienia robimy coraz większe. Cieszę się, że działam w tej rodzinnej firmie, bo to też dało mi szansę „bezbolesnego” przejścia z piłki do piłki, ale w nieco innym wymiarze. Znam parę osób, które po zakończeniu przygody z piłką niekoniecznie dobrze sobie radzą w życiu.
Rozmawiali: Mariusz Bojarowski i Emil Wojda.
Fotografie: Archiwum prywatne Tomasza Radziwona.
PRZECZYTAJ POZOSTAŁE WYWIADY -> TUTAJ