Wywiad z Moniką Piekarską, który ukazał się w Gazecie Olsztyńskiej.
Sędziowanie wiele mi dało, m.in. znacznie wzmocniło mnie psychicznie i fizycznie – mówi Monika Piekarska, która od 5 lat „gwiżdże” na boiskach w naszym województwie. Z utalentowaną orzyszanką rozmawiamy nie tylko o trudach bycia arbitrem, ale i o pole dance oraz o tym, że jedno z jej kolejnych spotkań może odbyć się przed… ołtarzem.
— Sędziujesz już od blisko 5 lat. Pamiętasz pierwszy sędziowany mecz?
— Pierwszym moim oficjalnym meczem, tuż po odbytym kursie, był mecz klasy A między Iskrą Narzym a Zamkiem Kurzętnik. Czułam ogromną tremę, bo nie dość, że zastanawiałam się czy będę w stanie pracować na odpowiednim poziomie, to jeszcze… miałam problem z głosem. Wróciłam wówczas z długiej wycieczki, po której praktycznie zanikł na kilka dni. Jeśli się porozumiewałam, to tylko szeptem. A wyznaczono mi funkcję sędziego asystenta nr 1, czyli tego odpowiedzialnego m.in. za zmiany zawodników, które wymagają przywołania sędziego głównego.
— Jak wyszłaś z tej sytuacji?
— Dzięki wsparciu z… obu ławek. Jeśli dobrze pamiętam, to wygrała drużyna gości. Gospodarze natomiast, pomimo dość przyjaznego nastawienia do mnie, nie szczędzili opinii na temat sędziego głównego, choć ten w mojej opinii dobrze poprowadził zawody.
— Nim wzięłaś się za sędziowanie, sędzią był już Twój obecny narzeczony. On Cię namówił? A może byłaś zazdrosna o sędziujące koleżanki, wśród których nie brak naprawdę pięknych kobiet?
— Powiem szczerze, że zdarzało mi się być trochę zazdrosną, ale… to się wytnie, OK (śmiech)? Nie to było jednak główną motywacją. Początkowo pomagałam Pawłowi wypełniać sprawozdania pomeczowe, jeździłam na jego mecze. Dziwiły mnie niektóre zachowania kibiców, niewybredne komentarze pod adresem sędziego. Zastanawiałam się wówczas: „Jak ktoś, z własnej woli, może się na coś takiego wystawiać?”.
fot. Rafał Samsel
— Nie brzmi to jak zachęta do sędziowania.
— To prawda, ale tylko na pierwszy rzut oka. Z czasem, gdy dużo rozmawialiśmy na temat meczów, coraz więcej rozumiałam. Bo przyjemność, którą dawało Pawłowi sędziowanie, widziałam już wcześniej. Gdy w dodatku poznałam grono sędziowskie, to stwierdziłam, że warto spróbować. Narzeczony przyłożył do tej końcowej decyzji dużą cegłę, bo cegiełka to mało powiedziane. Wszystko mi wytłumaczył, poświęcił również czas na przygotowanie mnie od strony motorycznej.
— To fach, na którym da się w miarę przyzwoicie dorobić?
— Wszystko zależy od liczby meczów i poziomu rozgrywek. Podczas studiów, gdy zaczynałam sędziowanie, było to bardzo fajne źródło dodatkowych pieniędzy. Obecnie te środki również są fajnym dodatkiem, które pozwalają na dodatkowe przyjemności.
— Na jakim poziomie można utrzymać się już tylko z gwizdania?
— Wydaje mi się, że nawet przy sędziowaniu tylko w województwie, bez meczów na arenie centralnej (ryczałt za nie jest trochę wyższy), przy odpowiednim nastawieniu można byłoby się z tego utrzymać. W mojej ocenie jednak sędziowania nie wykonuje się tylko dla pieniędzy. Trudno wycenić całą okołomeczową otoczkę, atmosferę czy po prostu grono ludzi, z którymi można przebywać i współpracować.
— Co przez te lata dało Ci sędziowanie?
— Pewnie sam kojarzysz, że w dziecięcych latach byłam raczej na bakier ze sportem i bieganiem. Właśnie sędziowanie dało mi motywację do tego, by wziąć się za swoją fizyczność, wydolność, pilnowanie kwestii zdrowotnych. Biologii oczywiście się nie oszuka i nie sposób wszystkich przegonić, ale czasem fajnie móc pościgać się z jednym czy drugim zawodnikiem na linii (śmiech).
— A od strony mentalnej?
— Wyraźnie wzmocniło mnie psychicznie. Dało dużo pewności siebie, wiary w swoje możliwości. Umiejętność pracy pod presją i ogromne zasoby cierpliwości do siebie i innych. To rzeczy, które sprawdzają się nie tylko w życiu zawodowym, ale i codziennym. Podobnie jak szybkie podnoszenie się po ewentualnych potknięciach. Bo gdy np. w 10. minucie meczu podejmiesz wątpliwą decyzję, która wzburza zawodników, trenerów i kibiców, nie można sobie pozwolić na rozpamiętywanie jej przez resztę spotkania. To praktycznie uniemożliwiałoby dalsze prowadzenie meczu. Trzeba wyciągać wnioski, oczywiście, ale należy po prostu dalej robić swoje. Najlepiej jak się potrafi.
— Po jakim czasie mija trema przed kolejnymi meczami?
— U każdego pewnie inaczej, ale ten przełom jest wyczuwalny. Przychodzi moment, po którym wybiegając po prostu wiesz, że dasz radę. Bardzo mobilizująca, budująca jest chwila, gdy – po kilkakrotnym sędziowaniu danej drużynie – usłyszysz, że jesteś elementem dobrego składu sędziowskiego. Niby mała sprawa, a bardzo cieszy.
fot. Rafał Samsel
— Nie zawsze jest jednak miło. „Wiązanki”, głównie słane Wam przez kibiców, robią jeszcze na Tobie wrażenie?
— Dziś już nie, ale w pierwszych miesiącach zdarzały mi się kryzysy, gdy jakąś grupę kibiców ewidentnie „poniosło”. Najgorsze jest to, że kibice często krzyczą i obrażają sędziów dlatego, że… nie znają przepisów. Innych niesie z kolei chęć „zabłyśnięcia” w gronie znajomych. Jeśli do tego dojdą jeszcze „procenty”, efekt łatwo sobie wyobrazić. Zwykle nawet nie zdają sobie wówczas sprawy z tego, jak odebrać może to osoba, do której krzyczą. Jeszcze bardziej przykrym jest widok, gdy ordynarnymi wulgaryzmami rzucają np. rodzice, którzy na stadion przychodzą z małymi dziećmi. Nie dają raczej dobrego przykładu. I trudno się później dziwić młodym, ze kontynuują taką „tradycję kibicowania”.
— Kilka lat wstecz ruszyła akcja „Szacunek dla arbitra”. Sprawdza się?
— Do dużej części kibiców trafiła, ale są i tacy, którzy są na nią niestety odporni. Wierzę, że to się jeszcze zmieni na lepsze.
— Przejdźmy do konkretów. Które „wiązanki” zapadły Ci najbardziej w pamięci?
— Jeden z pierwszych meczów w mojej przygodzie sędziowskiej, w klasie A, odbył się w sobotę wielkanocną. Nigdy się tyle nie nasłuchałam, a był to niby czas skłaniający do refleksji. Zaczęło się od standardowego i często powtarzanego: „Baba do garów, bierz się za miotłę, a nie chorągiewkę”. Co ciekawe, najgłośniej krzyczała wówczas… kobieta. Innym razem usłyszałam, że mam „iść kury paść” i… zaczęłam się zastanawiać później w przerwie: „Czy kury się pasie?” (śmiech). Jeszcze innego razu usłyszałam, że ktoś „podpali mi cylinder”. Chyba chodziło o głowę, ale dla pewności trzeba byłoby spytać autora.
— Czyli czasy pt. „sędzia kalosz” minęły.
— Zdecydowanie (śmiech). Niektóre teksty potrafią, wbrew pozorom, rozśmieszyć swą kreatywnością. Mało kto jednak sili się na oryginalność, więc najczęściej kończy się na standardowym, niecenzuralnym: „Sędzia ty ch**u!”.
— Dość mało logiczny tekst, gdy adresatem jest kobieta.
— Dokładnie (śmiech). Po kilku latach jednak nie zwraca się już na takie krzyki uwagi, stają się jakby częścią krajobrazu. Emocje nieco trudniej opanować jednak wtedy, gdy zdarzy się, że np. sędziujemy wspólnie mecz razem z narzeczonym. Niełatwo odseparować emocje wywoływane przez obelgi od dodatkowej więzi. W końcu nikt nie lubi, gdy obraża się bliską mu osobę.
— Zdarzało się, że przykłady chamstwa wychodziły poza stadion? Dziwne telefony, wiadomości na Facebooku?
— Bezpośrednio nigdy nie miałam takiego przypadku. Zdarzyło się jedynie, że klub wstawił np. klatkę z kontrowersyjną sytuacją z meczu i tam, pod nagraniem, pojawiały się różnego typu komentarze.
— Co robić w przypadkach, gdy jednak ktoś ewidentnie „przegina”?
— Warto zachować wtedy np. jakieś screeny z wiadomości czy postów i złożyć stosowny wniosek do Komisji Dyscypliny działającej przy W-MZPN. Zaistniała sytuacja jest poddawana wówczas analizie i – w razie potrzeby – podejmowane są stosowne środki. Tego typu działania powinny być piętnowane. Bo skoro sędziowie nie krytykują i nie oceniają publicznie błędów zawodników, tak też i oni powinni kierować się pewną dozą empatii w stosunku do sędziów. Nikt normalny nie rzuca wyzwiskami np. w sprzedawczynię, gdy ta pomyli się przy wpisywaniu kodu. Jako sędziowie staramy się, by wpadek było jak najmniej, szkolimy się, analizujemy różne klipy i sytuacje. Czasem jednak przydarzy się potknięcie. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i mamy prawo do błędów.
— Na murawie często bywa ostro. Gdy dwóch rosłych, wzburzonych gości biegnie sobie coś „wytłumaczyć”, to… dobre miejsce dla kobiety?
— Mówi się, że „kobieta łagodzi obyczaje”. I czasem chyba tak to właśnie działa. W ciągu 5 lat miałam tylko kilka meczowych sytuacji, w których doszło do jakiejś konfrontacji, a ja wzięłam udział jako ta „odciągająca i rozpędzająca” towarzystwo. Od razu jednak zaznaczam, że nie ma co robić z siebie bohatera. Pchanie się na siłę w tłum to jak proszenie się o przypadkowe „zahaczenie” przez kogoś. Działamy więc raczej prewencyjnie, nie dopuszczając, by emocje brały górę. Interweniujemy w granicach zdrowego rozsądku. A jeśli do czegoś dojdzie, to wyciągamy konsekwencje wobec „zagotowanych” panów.
— Tak szczerze, trudno uzyskać licencję sędziego?
— Wystarczą chęci, ukończone 16 lat, podstawowa wiedza z przepisów gry w piłkę nożną i względnie dobra sprawność fizyczna. Gdy robiłam kurs, było kilka weekendowych spotkań plus zajęcia praktyczne. Aktualnie procedura została przyśpieszona. Zajęcia odbywają się w jeden weekend i – zależnie od sytuacji covidowej – przeprowadzane są zajęcia praktyczne (m.in. wskazania chorągiewką, poruszanie się, symulacja kilku sytuacji boiskowych i podejmowanie decyzji). Po odbyciu szkolenia odbywa się egzamin teoretyczny ze znajomości przepisów oraz egzamin kondycyjny (biegi krótkie plus interwał). Po zdaniu egzaminu „świeży” sędzia jedzie na mecz jako tzw. słup/obserwator. Zwykle jedzie wtedy na mecz z trójką sędziowską, uczestniczy w weryfikacji boiska i odprawie przedmeczowej. Ogląda spotkanie, pracę sędziów, podejmowane decyzje i wskazania, a potem omawia to z zespołem.
— Sędziując siłą rzeczy bywa tak, że w którejś z drużyn grają starzy znajomi. Na ile możliwym jest wówczas zachowanie bezstronności?
— Sędziowanie znajomym jest trudniejsze niż „obcym”. Jeszcze bardziej chce się zachować pełen profesjonalizm i uniknąć sytuacji spornych czy podpadających pod stronniczość. Czasami z tego powodu czuje się większą presję, by zrobić to, co do ciebie należy. I nie dawać powodów do pretensji jednej czy drugiej drużynie.
— Futbol, sędziowanie… to jedno. Jakimi jeszcze dyscyplinami się zajmujesz?
— Od czasu studiów chodzę na siłownię. Przerzucanie ciężarów jest dobrą opcją na budowanie i utrzymanie formy oraz odstresowanie. Poza tym od 4 lat trenuję pole dance.
fot. archiwum prywatne/Michał Ciucias
— „Rurka” wciąż kojarzy się w Polsce, niestety, wieloznacznie.
— Zanim nie zaczęłam tego trenować, to sama nie uznawałam pole dance za dyscyplinę sportu. Skojarzenia z pewnymi klubami są trudne do uniknięcia. Gdy jednak się zagłębi w temat, to szybko dostrzega się to w innych barwach.
— Rodzina i znajomi nie mieli nic przeciw Twej nowej pasji?
— Może nie byli do końca przekonani, ale gdy opowiadałam im o tym, jaką radość mi to sprawia i pokazałam nagrania z treningów, to zmienili zdanie. Niedowiarkom polecam obejrzenie chociaż fragmentu występów z mistrzostw świata i przekonanie się, że nie jest to tylko „chodzenie wokół rury”. Potrzeba siły i czasu, by był jakiś efekt.
— Nieco powtórzę się z pytaniem. Co dał Ci pole dance?
— To i ja się nieco powtórzę: „Dużo pewności siebie” (śmiech). Treningi pozwoliły mi na przełamanie niektórych kompleksów. Wiadomo, początkowo cieszyły mnie najprostsze figury. Z czasem uczyłam się nowych, byłam coraz bardziej sprawna i lepiej rozciągnięta. Obecnie szpagat nie stanowi dla mnie żadnego problemu, a kiedyś było to jedynie nieosiągalnym marzeniem. Pole dance daje ponadto motywacyjnego kopa i wiele okazji do śmiechu.
— Tzn?
— Znajomi czasem np. żartują, że odkąd zaczęłam przygodę z pole dance, to do pokoju pierwszy wchodzi mój biceps, a później ja. Ale braci jeszcze nie przebiłam, więc jest dobrze (śmiech).
— Zatem, na zakończenie, właśnie pytanie od braci, cioć i wujków: „Kiedy ślub”?
— W sobotę.
— ?!?
— Tylko jeszcze nie wiem w którą (śmiech).
Rozmawiał Kamil Kierzkowski
Wywiad dostępny na stronie Gazety Olsztyńskiej.